sobota, 29 lipca 2017

Rozdział 37 - Uciekanie przed uczuciami nie jest dobrym pomysłem

Pakuję swoje rzeczy. Całe szczęście, nie mam ich wiele, więc szybo powinnam się z tym uwinąć. Nie mogę dłużej zostać w klasztorze. Życie pod jednym dachem z osobami, których powinnam, bądź chcę unikać jest praktycznie niemożliwe. Tym bardziej w Santa Rosa, gdy wszyscy spotykają się razem na wspólnej modlitwie czy posiłku. Postanowiłam już, że się wyprowadzam. Nie mam pojęcia dokąd, ale przychodzi mi na myśl osoba, która najprawdopodobniej jest w stanie, mi pomóc. Ba, jestem nawet przekonana, że mi nie odmówi. Dobrze, że rozmowę z matką przełożoną mam już za sobą. Ciężko jej było zaakceptować to, co mówiłam, ale uznała, że to mój wybór i dodała, że zawsze będę mogła tutaj wrócić.
- Można? - słyszę nagle.
Do pomieszczenia wchodzi Joaquin. Energicznie spycham plecak z łóżka mając nadzieję, że tego nie zauważył.
- Jasne - odpowiadam. - Coś się stało?
- Dowiedziałem się, że się wyprowadzasz - mówi. - I widocznie to prawda - wskazuje na zepchnięte przeze mnie rzeczy. - Mogę zapytać dlaczego? Co tak nagle sprawiło, że chcesz się stąd wynieść? Nie słyszałem wcześniej, żebyś mówiła coś o przeprowadzce.
Schylam się po plecak i kładę go obok siebie pakując do niego rzeczy, które wypadły, gdy wylądował na podłodze.
- Bo nie mówiłam - zapewniam, gdy ksiądz siada obok mnie na łóżku. - Jest mi tutaj dobrze, ale muszę iść na przód, a mam wrażenie, że siedząc tu stoję w miejscu. Nie zrozum mnie źle. Spędzając tutaj ostatnie miesiące czuję, że duchowo bardzo się rozwinęłam, aczkolwiek mój rozwój zawodowy stoi w miejscu. O ile można go tak w ogóle nazwać, bo tak właściwie nigdy nie podjęłam się jeszcze żadnej pracy tak całkiem na serio. A przecież powinnam. Im szybciej zacznę, tym będzie mi potem prościej.
- Masz całkowitą rację. Chciałem zapytać, bo zdziwiło mnie, gdy usłyszałem, że się stąd wynosisz. Zdziwiło mnie to, że nic mi nie powiedziałaś.
- Przepraszam, to taka nagła decyzja.
- Nie no, nic się przecież nie stało - unosi kąciki ust. - Gdzie będziesz teraz mieszkała? Daleko stąd?
- Nie wiem. To jest tak bardzo spontaniczna decyzja, że jeszcze nawet nie znalazłam sobie żadnego mieszkania - Joaquin wydaje się być zdziwiony tym co mówię. - Ale spokojnie. Mam znajomego, który, ekm, jakby to powiedzieć, zna się trochę na tym. Idę dzisiaj do niego i myślę, że znajdzie coś dla mnie.
- No tak, ale to przecież minie trochę czasu zanim będziesz mogła tam zamieszkać. Te wszystkie papiery, formalności...
- To kwestia kilku dni. No może tygodni.
- A gdzie będziesz mieszkała przez te kilka tygodni? Na ulicy?
- Dam sobie radę. Dziękuję za troskę - uśmiecham się do niego ponuro.
Wstaję z łóżka i podchodzę do szafy. Zaczynam w niej grzebać chcąc wyciągnąć z niej wszystkie rzeczy, które należą do mnie. Jednocześnie mam cichą nadzieję, że nakłoni to Joaquina do wyjścia.
- To niebywałe jak szybko ludzie potrafią zmienić zdanie - oznajmia ksiądz. - Czasami wystarczy jedno zdarzenie, słowo, jedna osoba...
- Sugerujesz coś? - pytam wpatrując się nadal w zawartość szafy.
- Chciałbym ci powiedzieć, że robisz dobrze, ale nie mogę. Uciekanie przed uczuciami nie jest dobrym pomysłem.
- Skąd wiesz...? - zerkam na niego przestraszona.
- Widzę. Widzę jak na siebie patrzycie, jak ze sobą rozmawiacie, jak na siebie reagujecie. Po za tym, Tomás jest moim przyjacielem. Nigdy nie powiedział mi tego wprost, ale gdy się obserwuje łatwo połączyć niektóre fakty - mówi.
- To jego decyzja - wracam do wcześniejszego tematu. - Nie zgadzam się z nią, ale ją szanuję.
- Nie uwierzę, że on kazał ci się stąd wyprowadzić na ulicę.
- Kazał mi się od siebie odsunąć. A ciężko to zrealizować, gdy mieszka się razem pod jednym dachem. On się stąd nie wyniesie, bo tutaj pracuje. Nie widzę innego wyjścia niż to, że ja mogłabym się stąd wyprowadzić.
- Często wyjeżdża, żeby popracować w dzielnicy, odwiedza biskupa. Wbrew pozorom nie spędza tutaj tak wiele czasu. Mogę go też gdzieś wysyłać, żeby jeszcze rzadziej tu przebywał. Chociaż do czasu, aż sobie coś znajdziesz.
- Tutaj nie chodzi tylko o niego - wzdycham podchodząc z powrotem siadając obok niego. - Dam sobie radę.
- Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Cokolwiek by się nie działo - zapewnia łapiąc mnie za rękę. 
- Dziękuję. Naprawdę dziękuję - mówię. - Nie powinieneś już iść? Nie to, żebym cię wyganiała, ale zaraz zaczyna się nabożeństwo.
- Tak, masz rację - wstaje z łóżka. - Przepraszam cię bardzo, ale zdajesz sobie sprawę jacy niektórzy potrafią być, gdy ksiądz się spóźnia.
- Oj tak, lepiej będzie jeśli już pójdziesz.
- Do zobaczenia - żegna się wychodząc.
- Cześć.
Rozglądam się po pokoju. Chyba wszystko już spakowałam. Najwyżej czegoś zapomnę, trudno. Nie chciałabym tutaj po coś wracać, ale wolę się stąd wynieść zanim wszyscy zaczną mnie prosić o to, żebym się nie wyprowadzała. Nie to, żeby rozmowa z Joaquinem była dla mnie bezwartościowa - wręcz przeciwnie, bo dał mi odczuć, że mam jeszcze na kogo liczyć. Co prawda, nie wie on o wszystkich sprawach, ale ufam mu i śmiało mogę go nazwać przyjacielem. Jednak szczerze powiedziawszy, mam nadzieję, że jego pomoc jednak nie będzie mi potrzebna.
Zabieram swoje rzeczy, z czym nie mam problemu, bo mieszczą się zaledwie w jednej walizce i plecaku. Staram się opuścić klasztor tak, żeby nikt nie widział, że to robię. Idę po cichu korytarzem, a gdy wychodzę przez główne drzwi biegnę w stronę furtki. Udało mi się wyjść poza teren Santa Rosy i nikt mnie nie zauważył. To chyba dobry znak. Wyciągam telefon z kieszeni i zaczynam iść przed siebie.
- Halo? Cześć Maximo - witam się. - Tutaj Julia, znaczy Esperanza.
- O hej. Jak tam?
- W porządku - odpowiadam. - Znaczy tak w sumie nie do końca.
- Coś się stało?
- Zostałam bez dachu nad głową i pomyślałam, że...
- Jak to? Wyrzucili cię z klasztoru? - dziwi się.
- Nie no coś ty - mówię. - Stwierdziłam, że nie mogę tam już dłużej mieszkać, bo to sprawia, że jestem coraz bardziej odcięta od świata, rozumiesz? - kłamię. - Dlatego pomyślałam, że może mógłbyś mi pomóc...
Nie chcę mu powiedzieć prawdy. Przecież, po co miałby on ją znać? Jest za bardzo wścibski. Pewnie zaraz rozeszłoby się po całym mieście, że zakonnice nie pomagają potrzebującym, a zrobiły dla mnie zbyt wiele dobrego, abym źle o nich mówiła. Z resztą on i tak nigdy ich nie lubił, więc jeśli ponarzekam jest większa szansa, że udzieli mi pomocy.
- Oczywiście! Powiedz, co mogę dla ciebie zrobić.
- Znalazłbyś mi jakieś mieszkanie? - strzelam prosto z mostu. - Wiem, że w jakimś stopniu się na tym znasz i masz jakieś znajomości, a ja potrzebuję czegoś jak najtaniej i jak najszybciej. No i żeby były jakieś warunki w miarę do życia, ale potrzebuję, żeby naprawdę nie było drogie, bo na chwilę obecną nie za bardzo mam pieniądze...
- Nie ma sprawy, już ci czegoś szukam - mówi. - Może chciałabyś się zatrudnić u mnie?
- A co miałabym robić? - dopytuję zainteresowana.
- Podobno jesteś dobra z matematyki, tak? Mogłabyś zajmować się różnymi rachunkami i fakturami wystawianymi przez moją firmę.
- Brzmi sensownie.
- Jesteś teraz zajęta?
- Nie.
- To świetnie. W takim razie przyjdź do mojego biura, pogadamy trochę.
- Okej, za piętnaście minut będę. Do usłyszenia.
- Czekam, cześć - rozłącza się.
Tak. To byłoby genialne. Młodszy Ortiz dałby mi pracę, mieszkanie i mogłabym zacząć się usamodzielniać. Zaoszczędziłabym pieniądze, kupiłabym potem sobie coś swojego, może zmieniłabym pracę, albo dostałbym awans... Gorzej, jeśli nie potrafiłabym odnaleźć się w takim życiu. Pomysł, żeby zostać nowicjuszką wcale nie był taki zły, ale chciałabym spróbować pożyć tak, jak każdy. Kto wie, może uda mi się jednak zakochać w kimś innym? A co do Clary... nie muszę jej przecież już więcej oglądać...
Kilka minut później podchodzę pod budynek, w którym znajduje się zarówno biuro, jak i mieszkanie Ortizów. Zaczynam mieć obawy, czy nie spotkam tam gdzieś Tomasa. Niby pojechał do dzielnicy, ale... A z resztą. Nie będę rezygnowała z takiej szansy tylko dlatego, że nie chcę się z nim widzieć. Wchodzę do środka, a następnie do windy i wybieram najwyższe piętro. Gdy znajduję się już na samej górze zauważam Corinę siedzącą za biurkiem.
- Jest Maximo? - pytam.
- U siebie.
- Mogę do niego wejść?
- Tak, ale lepiej zapukaj, bo nie wiem, czy właśnie się z kimś tam nie obściskuje.
Dlaczego mnie to nie dziwi?
- Jasne, dzięki za radę.
Ruszam wzdłuż korytarza, a gdy natrafiam na drzwi pukam. Gdy słyszę "proszę" naciskam klamkę.
- Dzień dobry - rzucam w wejściu.
- Witaj! - wyraźnie ucieszył się na mój widok. - Mam dla ciebie bardzo dobrą wiadomość!
- Tak szybko? - dziwię się.
- Tak. Podejdź tutaj, pokażę ci.
Podchodzę do jego komputera i zerkam w ekran.
- To twoje nowe mieszkanie - oznajmia. - Podoba ci się?
- Jest prześliczne - odpowiadam zachwycona przerzucając zdjęcia. - Ale mówiłam ci, że nie stać mnie na nic drogiego...
- Drogiego? Czy 300 pesos miesięcznie to dużo?
- Słucham?! - mówię głośno z zachwytem. - 300 pesos miesięcznie? Poważnie?
- A czy wyglądam jakbym kłamał? Mój znajomy jest właścicielem. Nie mieszka tam, wyjechał jakiś czas temu do pracy do Meksyku. Nie chce go sprzedawać, bo jest pewien, że niedługo wróci do kraju. Powiedziałem mu, że nie masz gdzie mieszkać i że jesteś osobą godną zaufania. Zagwarantowałem mu, że o nie zadbasz.
- I zgodził się? - nie mogę wyjść z podziwu.
- Jak zacząłem mu to argumentować to stwierdził, ze to bardzo dobry pomysł. Mieszkanie nie będzie stało puste i zaniedbane, a przy okazji wpadnie mu kilka groszy.
- Jejku, dziękuję! Naprawdę! - przytulam go do siebie. - Dziękuję, dziękuję, dziękuję.
- Nie ma za co, cieszę się, że w końcu mogę się na coś przydać - puszcza mi oczko.
- Pozostała jeszcze sprawa pracy... - zaczynam temat siadając na krześle na przeciwko niego.
- Zaraz do niego przejdziemy tylko powiedz mi jeszcze... Nie jesteś głodna?
- Właściwie to nie jadłam obiadu.
- To dobrze się składa, bo ja też. Lubisz sushi?
- Ykm, właściwie to preferuję chińszczyznę. Jedzenie zawiniętej w ryż surowej ryby jakoś do mnie nie przemawia.
- Jasne, to zamówimy chińszczyznę - zapewnia. - Corina! - woła sekretarkę. - Corina!
- Co? - pyta po chwili zaglądając do nas przez drzwi.
- Zamów dla nas chińszczyznę. I do tego jakieś ciasto na deser, a najlepiej tort. I szampana! Jest za co pić, będziemy mięli nową pracownicę w biurze!

Jeszcze tego samego dnia Maximo daje mi klucze do mieszkania i odwozi do niego. Jestem zachwycona tym, w jakim dobrym jest ono stanie i w jakiej niskiej cenie. Rozmawiamy jeszcze przez kilka minut, po czym mężczyzna zbiera się do domu. Dziękuję mu za to, że tak bardzo mi pomógł, po czym się żegnamy i zostawia mnie samą. Umówiliśmy się, że do pracy przyjdę dopiero za dwa dni, żebym miała jutro czas na zorganizowanie się. Tak naprawdę chciałam zacząć już od jutra, ale on uparł się, żebym jutrzejszy dzień miała wolny. Nie musiał długo nalegać.Zaczynam się rozpakowywać. Jako, że pakowanie poszło mi bardzo szybko, ze względu na małą ilość rzeczy, rozpakowywanie idzie mi w podobnym tempie. W pewnej chwili rozlega się dzwonek mojego telefonu. Biorę go do ręki i zerkam na ekran. To Tomás... Odebrać? Nagle mam poczucie winy, że wyszłam z klasztoru tak kompletnie bez słowa, mówiąc tylko matce przełożonej o tym, że tego dnia się wynoszę.
- Halo? - odbieram.
- Esperanza? Bałem się już, że nie odbierzesz - mówi. - Wróciłaś do La Merced?
- Nie. Jestem w Buenos Aires.
- W takim razie, wyprowadziłaś się z klasztoru?
Milczę. Po co odbierałam? Teraz będę musiała poprowadzić z nim jakiś dialog i odpowiadać na te wszystkie pytania, na które wcale nie chcę odpowiadać.
- Cały dzień cię nie widziałem. Gdy poszedłem do twojego pokoju, nie było tam twoich rzeczy. Nie wiedziałem co się dzieje. Matka przełożona nie chciała mi powiedzieć, gdzie jesteś i kiedy wrócisz. Inne siostry twierdzą, że nie wiedzą o co chodzi. Wytłumaczysz mi to? Proszę. Martwię się o ciebie.
Teraz tak nagle się o mnie martwisz? A nie. Przecież on się zawsze o mnie martwi.
- Wyprowadziłam się.
- Dlaczego?
No i mówiłam? Kolejne niekomfortowe pytanie.
- To przeze mnie, prawda? - pyta. - Słuchaj, przepraszam cię. Nie chciałem, żebyś się wynosiła. Nie to miałem na myśli. Chciałem po prostu ach... - wzdycha. - Z resztą zapomnij. Dasz się zaprosić na kolację?
- Słucham? - śmieję się ze zdziwienia. - Pierw mi mówisz, że musimy się odsunąć, a teraz zapraszasz mnie na kolację?
- Na taką czysto przyjacielską kolację - broni się. - Posiedzimy, porozmawiamy, pośmiejemy się, a przy okazji zjemy coś dobrego. Jeśli się nie zgodzisz wpędzisz mnie w ogromne poczucie winy.
- Dobrze, zgadzam się - odpowiadam uśmiechając się.
- W takim razie, do zobaczenia jutro. Przyjadę po ciebie wieczorem.
- Cześć - rozłączam się.
A miałam być taka niezależna i znowu mi nie wyszło. Nic nie poradzę, że on tak na mnie działa. Och, trudno. Przecież nie muszę się całkowicie od niego odcinać. Mogę mieć go za przyjaciela, albo chociaż za kolegę. To nic złego, prawda?

Dzień dobry! Jak widać, Esperanza nie potrafi długo się gniewać na Tomasa, w związku z czym zgadza się pójść z nim na kolację... Co z tego wyniknie? Dowiemy się już w następnym rozdziale. Oprócz tego, czy nie dziwna jest ta nagła życzliwość i pomocniczość ze strony Maxima? Hmm... się okaże 😉
Oprócz tego mam dla Was dobrą wiadomość! Rozdziały będą się teraz pojawiały nieco częściej, czyli dwa razy w tygodniu. Dajmy na to we wtorki i w soboty. Co Wy na to? 😀

Widzimy się już niedługo ♥

sobota, 22 lipca 2017

Rozdział 36 - Jeśli mam twoją miłość, mam nadzieję

Si tengo tu amor, tengo esperanza
Y gracias a ti voy a despertar
Confiando en tu luz olvidé mis miedos
Te doy mi corazón, ayúdame a soñar
Tengo esperanza
Puedo seguir
No existe el miedo
Solo en tus brazos me siento feliz
Jeśli mam twoją miłość, mam nadzieję
i dzięki tobie przebudzę się
Ufając twojemu światłu zapomniałam o moich lękach
Tobie oddaję moje serce, pomóż mi śnić
Mam nadzieję
Mogę dalej żyć
Nie istnieje strach
Tylko w twoich ramionach czuję się szczęśliwa

- Cześć - w drzwiach pojawia się Tomás. - Jak się czujesz?
- Dobrze - odpowiadam uśmiechając się. - Wyspałeś się już? Nie sądziłam, że przyjdziesz tak szybko.
- Powiedzmy - mówi siadając na krześle stojącym obok mojego łóżka. - I tak nie mogłem spokojnie spać. Chciałem... - przerywa na chwilę. - Ekm, chciałem z tobą porozmawiać. Upewnić się, że wszystko w porządku... Nie potrzebujesz czegoś?
- Nie, dziękuję. Powinnam ci również podziękować za to, że zabrałeś mnie jednak do tego lekarza.
- Oj ciężko z tym było. Jesteś strasznie uparta - śmieje się.
- Wiem. Przepraszam. O wiele łatwiej byłoby gdybym zgodziła się od razu, ale nie, ja musiałam się uprzeć i wrócić z potworem do modlitwy - wzdycham. - Dziękuję.
Łapię go za rękę. Nagle zamiast radości na jego twarzy, zauważam smutek i przygnębienie. Mężczyzna szybko odwraca wzrok i wbija go w podłogę.
- Coś się stało? - pytam nieśmiało.
- Nie wiem, ile pamiętasz z drogi do szpitala - rzuca ciągle unikając mojego spojrzenia. - Gdy upadłaś wziąłem cię na ręce i zaniosłem do samochodu. Im ciężej ci się oddychało tym szybciej jechałem, ale w pewnym momencie zrobiło się bardzo źle. W ogóle nie mogłaś złapać oddechu. Zatrzymałem się i zadzwoniłem po pogotowie. Dalej nie wiedziałem, co mogę zrobić. Panikowałem. Byłaś okropnie gorąca. Próbowałem cię jakoś ochłodzić, ale wydawało mi się, że nic ci nie pomaga. Zacząłem się modlić, prosiłem Boga o pomoc. Obiecałem, że jeśli ci pomoże, odsunę się od ciebie. Zaraz po tym zjawiła się karetka...
Czyli co? On chce teraz tak po prostu się ode mnie oddalić? Nie... On nie może mi tego zrobić...
- Nie powinienem z tobą tyle przebywać. Nigdy nie powinno mi na tobie zależeć w takim stopniu, jak zależy. Prosiłem Boga o pomoc, jakieś wskazówki, cokolwiek co pomogłoby mi jakoś stłumić to uczucie. I właśnie wtedy, gdy dusiłaś się w samochodzie, a Bóg w odpowiednim momencie przysłał do ciebie pomoc upewniłem się, że jedynym sposobem, aby pozbyć się tego uczucia będzie oddalenie się od ciebie. To będzie okropnie trudne, gdyż uczucie, które odczuwam w stosunku do ciebie jest naprawdę mocne. I jestem pewien, że strasznie będę za tobą tęsknił, ale skoro Bóg twierdzi, że to jedyny sposób, aby wszystko wróciło do normy, muszę się dostosować. Kilka lat temu obiecałem, że będę mu wierny i posłuszny, a kochając cię nie stosuję się do tego.
- Ale Tomás...
- Przemyśl to co ci powiedziałem. Dwa dni temu Bóg dał mi jasny znak, co powinienem zrobić. Nie mogę mu się sprzeciwiać. Po za tym, nie chcę również oszukiwać. Co prawda, stało się już wiele rzeczy, które nie powinny się wydarzyć. Muszę dopilnować, aby się one nie powtórzyły.
Chcę mu przerwać i przekonać go, że nie ma racji, ale niestety nie mam żadnego argumentu. Nie wiem, co mogę powiedzieć. To wszystko co mówi to całkowita prawda. Ślubował czystość Bogu, a ja tylko ją zakłócam. Ale ja nie chcę go stracić... Nie potrafię żyć bez niego...
- Lepiej będzie, jak już pójdę. Cieszę się, że nic ci nie jest. Odpoczywaj - wstaje z krzesła.
Ksiądz przybliża się do mnie, daje mi buziaka w policzek, a następnie odsuwa się. Przez ten cały czas ani razu nie zerka mi w oczy.
- Cześć - żegna się wychodząc.
Dlaczego mnie zostawił? Przecież zależy mu na mnie. Już tyle razy próbowaliśmy się od siebie odsunąć i za każdym razem nam nie wychodziło, to dlaczego teraz niby miałoby się to udać? I dlaczego odszedł właśnie teraz, gdy potrzebuję go przy sobie? Boże, czy ty naprawdę tego chcesz? Chcesz, żebyśmy trzymali się od siebie z daleka? Przecież widzisz, że nie potrafimy. Dlaczego to wszystko musi się dziać? Dlaczego nie możemy po prostu się kochać? Dlaczego to właśnie w nim musiałam się zakochać...? Czy naprawdę nie ma żadnego sposobu, aby jakoś sobie z tym poradzić? Przecież musi być jakieś rozwiązanie.

- Tak, jestem pewna - odpowiadam. - Tomás... kocham cię - mówię nieśmiało. - Kocham cię. Myślałam, że to tylko chwilowe zauroczenie, ale nie. Pomyliłam się. Zakochałam się w tobie i nic na to nie poradzę - po policzkach spływają mi pierwsze łzy. - Naprawdę tego nie chcę. Staram się o tobie zapomnieć, ale nie potrafię. Nie umiem... Przepraszam... - płaczę już całkowicie.
- Nie płacz... - prosi delikatnie mnie obejmując. - Nie możesz przepraszać za swoje uczucia. Serce zakochuje się w drugiej osobie nie patrząc na to, kim ona jest. Zbyt często zakochuje się w ludziach, w których nie powinno, a my nie możemy nic z tym zrobić... - wzdycha i wypuszcza mnie z uścisku. - Jeśli już jesteśmy wobec siebie zupełnie szczerzy, ja również chciałbym ci coś powiedzieć.
- Tak? - rzucam pociągając nosem.
- Ja... - zastanawia się przez moment. - Ja też jestem zakochany... w tobie. I ja też nie potrafię sobie z tym poradzić.*

Kilka godzin później zerkam znudzona za okno. Widzę głównie niebo oraz korony kilku drzew. Czasami przeleci jakiś ptak i to wszystko. Nic ciekawego, ale kiedy leży się w łóżku bez możliwości wyjścia z niego oraz bez żadnych gier czy książek to naprawdę takie coś może być ciekawe. Wpatrując się w tę szybę przemyślałam sobie co nieco odnośnie Tomasa. Myślę, że znalazłam jakieś wyjście. Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł, aczkolwiek wydaje mi się, że ma o wiele więcej plusów niż minusów.
- Cześć - nagle z rozmyśleń wyrywa mnie głos.
- Hej Clara - uśmiecham się smutno do zakonnicy. - Fajnie, że przyszłaś.
- Jak tam? Boli cię coś? - wypytuje siadając obok. - Jak ci się oddycha?
- Już dobrze. Wszystko jest już w porządku.
- To świetnie. Nawet nie wiesz jak bardzo się o ciebie martwiłam. Dlaczego ty nigdy nie dajesz sobie pomóc? Czasami naprawdę warto posłuchać starszych.
- Wiem. Tylko, że ja naprawdę byłam przekonana, że zaraz mi przejdzie - bronię się.
- Ech... Nie drążmy już tego tematu. Stało się, trudno. Nic już na to nie poradzimy. Przynieść ci coś? Wodę, dodatkową poduszkę? Cokolwiek?
- Nie, dzięki - odpowiadam. - Mogę cię o coś zapytać?
- Oczywiście.
- Co sprawiło, że chciałaś zostać zakonnicą? - pytam. - Długo się nad tym zastanawiałaś czy raczej od chwili, gdy na to wpadłaś, a podjęłaś się tego nie minęło wiele czasu?
- Wiesz, od zawsze kochałam Boga i dbałam o swoje relacje z nim. Potem zadziało się w moim życiu wiele złych rzeczy i wierzyłam, że tylko on może mi pomóc to wszystko przetrwać. W tamtym okresie bardzo się do niego zbliżyłam i kiedy tylko on ze mną został stwierdziłam, że zostanie zakonnicą będzie najlepszym wyjściem. Nie zastanawiałam się nad tym długo przez to, że cały czas żyłam blisko niego - odpowiada. - A skąd to pytanie?
- Wiesz... - zaczynam. - Zastanawiam się, czy nie zostać ponownie nowicjuszką, lecz tym razem na poważnie.
- Słucham? - dziwi się. - Dlaczego? Skąd w ogóle taki pomysł?
- Przez te ostatnie kilka miesięcy, które spędziłam w Santa Rosa naprawdę zbliżyłam się do Boga. Zaczęłam w niego wierzyć i kochać go. Jest mi teraz niezmiernie wstyd za te wszystkie dni, gdy się go wypierałam i udawałam, że mnie on nie dotyczy. Chcę być bliżej niego, a jednocześnie chcę pomagać innym, aby również mogli do tego dążyć.
- Esperanzo - zwraca się do mnie poważnym tonem. - Jesteś pewna, że tylko o to chodzi? Nie chodzi ci przypadkiem o miłość?
- Prawdę mówiąc... - wzdycham. - O to też. Zakochałam się w Tomasie. Kocham go bardzo mocno i jestem przekonana, że nigdy nie będę w stanie pokochać kogokolwiek tak samo mocno, jak kocham jego. Wiem, że nie byłabym w stanie związać się z kimkolwiek innym. Uważam, że to całkiem rozsądna decyzja. Swoją miłość do niego będę mogła podarować ludziom, który będą potrzebować mojej pomocy. I może w końcu kiedyś uda mi się o nim zapomnieć...
- Chcesz zmieniać nagle całe swoje życie tylko dlatego, że nie udało ci się w miłości? Nie uważasz, że to głupie?
- Nie zmienię mojego życia całkowicie. Przez ostatnie kilka miesięcy siedziałam w klasztorze i przyzwyczaiłam się do tego.
- Jesteś pewna, że nie próbujesz w ten sposób po prostu uciec od problemów? Nie lepiej byłoby stawić im czoła?
- Nie potrafię, rozumiesz? Próbowałam już wszystkiego. Nie umiem w żaden sposób o nim zapomnieć.
- Oszukiwanie ci w tym nie pomoże.
- Oszukiwanie? Claro, ja nie zamierzam oszukiwać. Kocham Boga, naprawdę.
- Nie wydaje mi się, żeby to był dobry pomysł.
- No tak, przecież co ty możesz wiedzieć o mojej obecnej sytuacji. Czy ty kiedykolwiek darzyłaś kogoś tak wielkim uczuciem pomimo tego, że nie powinnaś? Szukałaś sposobu, żeby to ukryć, zamazać, zapomnieć, ale ci się nie udawało? Czy ty w ogóle kiedykolwiek kogokolwiek kochałaś?
- Tak! Kocham cię całe swoje życie! - bierze wdech. - **W dniu, kiedy cię zostawiłam, część mojej duszy umarła...
- O czym ty mówisz?
- Kiedy się urodziłaś... - mówiła przez łzy. - Wyglądasz... prawie tak samo...
- Nie rozumiem... O czym mówisz? O co tu chodzi?
- Jestem twoją mamą Julio.
Clara jest... moją mamą? Ale... jak to?
- Coś ty powiedziała? - dziwię się.
- Jestem twoją mamą. Masz na imię Julia. Wysłuchaj mnie.
- To jakiś obłęd, bzdura - gubię się w tym wszystkim. - Nic nie rozumiem. Co to ma być? Co ty mówisz? To bzdura! Nie możesz być moją mamą! To nie jest prawda!
- Uspokój się.
- Jestem spokojna, ale to nie jest prawda! Jak możesz to mówić? To głupota! - podnoszę głos. - Nie mów czegoś, czego będziesz potem żałować. Nie rozumiem - zaczynam płakać. - To nie ma sensu.**
- Posłuchaj mnie. Jestem twoją mamą. To ja cię urodziłam.
- Ty mnie zostawiłaś. Oddałaś mnie od razu po urodzeniu, bo mnie nie chciałaś! - denerwuję się jeszcze bardziej. - Nie chciałaś mnie!
- Uspokój się. Nic nie rozumiesz - wtrąca zakonnica.
- Ja nic nie rozumiem?! Nie chciałaś mnie znać! Oddałaś mnie Blance! Nie masz prawa mówić, że mnie kochałaś, bo mnie nie chciałaś!
- Nie mogłam cię zatrzymać...
- Kłamiesz! Gdyby ci na mnie zależało to byś mnie nie oddawała! Wyjdź! - krzyczę.
- Julio...
- WYJDŹ.
Clara patrzy na mnie z żalem, a następnie podnosi się z krzesła i wychodzi ze łzami w oczach. Że
niby płacze? Ona płacze? Zostawiła mnie, gdy byłam małym, niczemu winnym dzieckiem! I jeszcze ma czelność mówić mi, że mnie kochała! To Blanca była moją prawdziwą mamą, a nie Clara! Blanca mnie wychowała, znosiła, gdy byłam nieznośna, pocieszała, gdy płakałam, cieszyła się z moich sukcesów i radości, a Clara? Clara nie zrobiła dla mnie kompletnie nic. Nic! Ona mnie nie chciała. Jedyne, na czym jej zależało, to aby się mnie pozbyć jak najszybciej byłoby to tylko możliwe. Tak, żeby nie musiała na mnie za długo patrzeć. Byłam dla niej problemem, a nie szczęściem.
Zaczynam szlochać jeszcze głośniej. Zostałam całkiem sama. Nie mam Tomasa, który postanowił się ode mnie odsunąć, Clary, którą miałam za serdeczną przyjaciółkę, a okazało się, że przez cały czas tylko ją udawała, Blanki, czyli mojej ukochanej mamy, która umarła... Ludzie w La Merced mnie nienawidzą i nie mogę nawet wrócić do własnego domu. Co ja mam teraz ze sobą zrobić? Nie mam już kompletnie nic. Nawet tej głupiej nadziei, która przecież miała być zawsze.

* - fragment rozdziału 18.
** - fragment 133 odcinka (w Polsce 122).

Cześć i czołem! Clara mamą Esperanzy? Któż by się tego spodziewał? Jak myślicie, jak to wszystko się potoczy? Czy Espe wybaczy swojej biologicznej matce, czy może będzie jej cały czas unikała? No i jak z Tomasem? Czy aby na pewno odsunie się od niej na tyle, żeby jego uczucie zniknęło? I przede wszystkim, czy będzie wystarczająco mocno trzymał się w swoim postanowieniu czy jednak może z czasem z niego zrezygnuje? Tego dowiecie się już w następnych rozdziałach! 😄

Miłego wieczoru ♥

sobota, 15 lipca 2017

Rozdział 35 - Naprawdę jest wszystko w porządku

- Dlaczego nie mogę jechać z wami?
- Niedawno leżałaś w szpitalu. Masz osłabiony organizm. Tam będzie gorąco, przemęczysz się. Naprawdę lepiej będzie, jeśli zostaniesz tutaj - odpowiada Ortiz.
- Powiedźcie po prostu, że nie chcecie mnie tam i tyle.
- Nie chcemy, żeby stało ci się coś złego - mówi Concepción. - Ojciec Tomás ma rację. Jest za gorąco, żebyś tam pojechała. Bardzo chcielibyśmy, żebyś była z nami, ale nie uważam, że dobrym pomysłem będzie, jeśli będziemy narażać twoje zdrowie.
- No, ale nic mi nie będzie. Jeśli stwierdzę, że jest mi za gorąco to po prostu przestanę się modlić i pójdę usiąść gdzieś w cieniu, napiję się wody i mi przejdzie - upieram się. - Naprawdę wszystko będzie dobrze.
- Jedziemy? - pyta Joaquin podchodząc do nas.
- Mogę? - robię maślane oczka.
- Nie - rzucają zgodnie matka przełożona i Ortiz.
- O co chodzi? - dopytuje nowy proboszcz.
- Ta oto obecna tutaj dwójka nie pozwala mi pojechać z wami, pomimo że od dobrych kilu dni ich o to proszę.
- Dlaczego nie pozwalacie Esperanzie jechać z nami?
- Niedawno miała wypadek i leżała w szpitalu. Nie może się przemęczać.
- Oj, nie przesadzajcie. Nic takiego jej się nie stanie, a jej towarzystwo na pewno umili nam całą drogę - uśmiecha się do mnie.
- No, a gdyby...
- Tomi, nie ma co gdybać - przerywa mu. - Co będzie, to będzie. Przecież nie będzie sama. Będziemy wszyscy razem - spogląda na mnie. - To co? Możemy już jechać? Razem z Esperanzą, oczywiście.
Concepción zerka najpierw na Joaquina, a następnie na mnie.
- Niech wam będzie - odpowiada z uśmiechem.
- Co? Matko przełożona, ja naprawdę nie sądzę, żeby... - zaczyna Tomás.
- Proboszcz ma rację. Wszystko będzie dobrze, a nawet jeśli nie, to my i tak będziemy w pobliżu - wzdycha. - No, a teraz skończmy to gadanie i chodźmy do samochodu, bo w przeciwnym razie dojedziemy tam o bardzo późnej porze.
Wszyscy zaczynają iść w stronę wyjścia. Razem z nowym w naszej parafii księdzem postanawiamy wszystkich przepuścić, bo nie widzimy sensu w tym, żeby się pomiędzy nimi przeciskać.
- Dzięki - przybijam z nim piątkę. - Inaczej pewnie by mnie nie puścili.
- Nie ma za co. W końcu powinienem był ci się jakoś odwdzięczyć za to, że przypilnowałaś mnie i Tomiego kilka tygodniu temu w barze.
- Nie przesadzaj, to nic takiego - śmieję się. - Zrobiłam to całkowicie bezinteresownie, bo całkiem miło spędzało mi się tam z wami czas.
- Miło? Pewnie wygadywaliśmy takie pierdoły, że miałaś ochotę zapaść się pod ziemię.
- Nie zaprzeczę, aczkolwiek oboje byliście tacy szczęśliwi. Z przyjemnością patrzyłam na to jak spędzacie ze sobą czas. Widać było, że wam tego brakowało.
- Tak, to prawda - uśmiecha się do siebie. - No, a tak po za tym, bardzo cię lubię, więc nie mogłem ci nie pomóc. Założę się, że wycieczka byłaby o wiele nudniejsza, gdyby nie twoje towarzystwo. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego Tomás tak bardzo się upierał, żebyś nie jechała. Przecież on też cię uwielbia.
- Hah - mruczę, a następnie opuszczamy klasztor.
Wszystkie zakonnice siedzą już w samochodzie, jedynie Oritz jest na zewnątrz, gdyż chowa wszystkie potrzebne rzeczy do bagażnika. Wchodzę do pojazdu. Są jeszcze wolne cztery miejsca z tyłu. Dwa z prawej strony i dwa z lewej, więc w sumie nie ma różnicy, po której stronie usiądę. Zajmuję miejsce. Jedyne, na co teraz czekamy, to aż księża spakują wszystko i wtedy będziemy ruszać. No, o ile Dianie nie zachce się nagle siku, co jest bardzo prawdopodobne, ale oby jednak nie. Nie mija długa chwila, gdy do busa wchodzi oczekiwana dwójka i możemy jechać. Mężczyźni zamykają za sobą drzwi, a następnie przechodzą na tył samochodu. Joaquin zajmuje miejsce po przeciwnej stronie do mojej, natomiast Ortiz zatrzymuje się na chwilę i domyślam się, że zastanawia się, które miejsce wybrać, czy to obok mnie, czy obok proboszcza. Nie myśli o tym długo, wybiera opcję numer dwa.
- Nie wolisz usiąść ze swoim przyjacielem? - pytam.
- Jeśli nie chcesz, żebym z tobą siedział, to za chwilę się przesiądę, aczkolwiek chciałbym ci podziękować, bo jeszcze chyba nie miałem okazji, żeby to zrobić.
- Za co chcesz mi dziękować? - dziwię się.
- No za to, że zaprowadziłaś mnie do domu, gdy byłem upity.
- Masz za co dziękować. Byłeś okropny, nie dało się z tobą wytrzymać.
Ale grobową minę zrobił. Pewnie się tego nie spodziewał, heh.
- Żartuję - uspokajam go. - Było całkiem śmiesznie.
Zaczynamy wspominać to, co działo się na kolacji. Rozmawiamy o tych wszystkich pierdołach, które wygadywali razem z Joaquinem.
- Najlepsze chyba było, gdy w drodze do domu spotkała nas parafianka i musiałam ją jakoś przekonać, że nie jesteś ojcem Tomasem z Santa Rosa tylko moim kolegą z Anglii, a ty w tym momencie zacząłeś gadać po angielsku.
- Tak! Byłem tak pijany, że nawet nie potrafiłem sobie przypomnieć, w jakim języku mówi się w Anglii i mówiłem cokolwiek byle nie w swoim.
- Naprawdę? - śmieję się. - A brzmiałeś jakbyś doskonale wiedział o czym mówisz.

- Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus, święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, amen. Zdrowaś Maryjo, łaski pełna...
Jejku, jak tutaj jest duszno. Może powinnam gdzieś usiąść na moment? Tak tylko na chwilkę. Usiądę sobie w cieniu, napiję się wody, odpocznę chwilę i wrócę do modlitwy. To bardzo dobry pomysł. Ale nie. Nie mogę teraz iść. Zaczekam aż skończymy odmawiać tę dziesiątkę różańca. Albo poczekam aż skończymy odmawiać cały różaniec, bo inaczej ktoś pomyśli, że coś mi się stało, a przecież nic mi nie jest. Tylko tak troszkę mi słabo, ale przecież to nic takiego.
- ... Pan z Tobą, błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego Jezus...
O świecie, zaczynam widzieć ciemność przed oczami. Może rzeczywiście będzie lepiej jeśli odejdę teraz.
- ... święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej...
Strasznie kręci mi się w głowie. Chcę zrobić krok do przodu, ale jakoś tak, nie mogę. Cały świat zaczyna się obracać bardzo szybko. Czuję nagle ból na całym ciele. Co się dzieje?

- Esperanzo... Esperanzo...
Otwieram oczy. Widzę przed sobą Tomasa.
- Co się stało? - pytam.
- Zemdlałaś podczas modlitwy - przykłada mi dłoń do czoła. - Jak się czujesz? Boli cię coś?
- Nie. Chyba nie. Nie wiem - rzucam siadając.
- Zabiorę cię do lekarza.
- Nie chcę - odpowiadam stanowczo.
- Muszą cię obejrzeć specjaliści. Jeśli to coś poważnego?
- Ostatnio już się mnie naoglądali, jak leżałam w szpitalu po wypadku.
- A może to przez ten wypadek? Wyszłaś stamtąd strasznie szybko. Mogli coś przeoczyć.
- Naprawdę, wszystko jest w porządku - zapewniam patrząc mu w oczy. - Po prostu się przegrzałam i tyle.
- Ale nic ci się nie stanie, jeśli pojedziemy to sprawdzić.
- Wolę zostać tutaj i wrócić do modlitwy. Nic mi nie jest. Jeśli znowu się źle poczuję, to ci zakomunikuję i wtedy pojedziemy do lekarza, okej?
Tomás patrzy na mnie z zatroskaną miną. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie za bardzo przypasował mu mój pomysł, ale nie będę jechała do lekarza, skoro nie czuję, że jest mi to potrzebne.
- No dobrze - przytakuje. - Ale jakby cokolwiek się działo to mów.
- Tak, tak...
Ksiądz podaje mi rękę i pomaga wstać. Powolnym krokiem ruszamy z powrotem pod kapliczkę, przy której wcześniej się modliliśmy. Wszystkie zakonnice zerkają na mnie kątem oka i widzę, że chcą jakoś zareagować, ale przecież nie wypada im przerywać modlitwy.
- "Ziemia się zatrzęsła - wszystko się spełniło" - czyta Joaquin. - Ciało Jezusa zdjęte z krzyża spoczęło w ramionach Maryi, która głęboko przeżywała...
- Przepraszam, ale... - przerywa mu Beatriz. - Ojcze Tomasie, dlaczego nie zabrał ojciec Esperanzy do szpitala? Przecież biedulka ledwo stoi na tych swoich szczupłych nóżkach.
- Dokładnie! Nie powinna stać w takim słońcu po tym co się stało - dopowiada Suplicio.
- Nie chciała jechać. Nie mogę jej do tego zmusić - broni się Ortiz.
- Esperanzo!
- Nie uważam, że potrzebny mi jest lekarz - mówię. - A ja chyba znam się najlepiej. Teraz potrzebuję się wyciszyć i pomodlić, więc, jeśli pozwolicie, to niech ojciec Joaquin czyta dalej - spojrzałam na niego.
- Powinnaś pojechać z Tomasem do szpitala - oznajmia Concepción.
- Wszystko jest w porządku. Wróćmy do modlitwy. Jak coś będzie się działo, to powiem, obiecuję.
- Och, dajcie dziewczynie spokój. Jest dorosła i chyba sama może za siebie decydować - odzywa się Joaquin. - Jeśli chcecie się dalej kłócić, to przejdźcie gdzieś indziej, bo chciałbym wrócić do różańca - z powrotem zaczyna czytać dalszy tekst tajemnicy. - ... która głęboko przeżywała śmierć Syna. Ty patrzyłaś jak żołnierz otwiera Bok Bożego Miłosierdzia, z niego popłynęły łaski na świat cały. Proszę zaprowadź mnie pod krzyż i naucz przy nim trwać po sam koniec, by z Jezusem powiedzieć "wykonało się". Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...
No świetnie. Teraz wszystkie zakonnice obrzucają mnie tymi swoimi złośliwymi spojrzeniami. Najlepiej będzie jak wpatrzę się w ziemię i po prostu to zignoruję... Coś tutaj gorąco. Pewnie zaraz mi przejdzie. Zdenerwowałam się, to dlatego. Skupię się na tym, co czyta ksiądz i przestanę o tym myśleć... Moment, dlaczego znowu zaczynam widzieć ciemność przed oczami?
- ... święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen.
Tracę kontrolę nad nogami. Lecę. Nosz kurcze. Jak dobrze, że Tomás stoi obok, bo przynajmniej nie upadam na ziemię. Udaje mu się mnie w porę złapać. Pomaga mi znowu stanąć równo na nogach, ale cały czas czuję, że mnie przytrzymuje. Nie rozumiem za wiele. Wszyscy krzyczą i podbiegają do mnie, przez co robi mi się jeszcze bardziej duszno.
- Odsunąć się! - krzyczy Ortiz. - Wszyscy pięć kroków do tyłu. Esperanza potrzebuje powietrza.
Oj tak, zdecydowanie ma rację.
- Pojedziemy do lekarza - mówi mi wprost do ucha. - I tym razem nawet nie będę cię o to prosił. Po prostu ci to oznajmiam.
Ortiz bierze mnie na ręce. Podchodzi do Joaquina i coś mu tłumaczy, jednak na tym się już nie skupiam. Nawet nie zauważam, kiedy ksiądz wypuszcza mnie z uścisku. W pewnym momencie dopiero dociera do mnie, że siedzi on obok mnie.
- Co się dzieje? - pytam.
Kręci mi się w głowie. Nagle mam wrażenie, że coś przygniata mi płuca. Nie mogę złapać oddechu. Staram się nie panikować i wziąć powoli głęboki wdech, lecz nie mogę nabrać dużo powietrza. Dlaczego tutaj jest tak duszno? O co chodzi?

- Już dzwonię po karetkę. Zaraz przyjadą i wszystko będzie dobrze - oznajmia.
(...)
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje... Ach, proszę. Nie zabieraj mi jej. Nie odbieraj mi mojej największej miłości - modli się płacząc. - Boże, pomóż jej!
(...)
- Panowie co z nią?
- Nie jest najlepiej. Musimy jak najszybciej dostać się do szpitala.
- Mogę jechać z wami?
- Lepiej będzie jak pojedzie ksiądz swoim samochodem.

- Pani Julio, dzień dobry, budzimy się - słyszę. - Pani Julio...
Otwieram oczy. Widzę przed sobą obcego mężczyznę.
- Wie pani, gdzie pani jest? - pyta.
Chwila, moment. Wiem. Tylko muszę pomyśleć. Co się ostatnio wydarzyło? Byłam z siostrami na wyjeździe... Modliliśmy się i... a no tak, zemdlałam. Dobra, już wszystko pamiętam.
- W szpitalu - odpowiadam. - Pomijając kolejne pana pytania: nazywam się Julia Albarracín, mieszkam w Buenos Aires, a dziś jest wtorek.
- Prawie poprawnie. Dziś czwartek, ale nie dziwię się, że pomyliła się pani o dwa dni, skoro cały czas pani spała.
- Jak pana zapytam, co mi jest, to pewnie i tak nie zrozumiem co mi pan odpowie, więc po prostu zapytam, czy wszystko ze mną już w porządku?
- Ach - wzdycha lekarz. - Zapadło się pani płuco. Musieliśmy operować. Ale wszystko już za panią. Teraz poleży pani kilka dni na obserwacji i jeśli wszystko będzie dobrze niebawem wróci pani do domu.
- To dobrze, prawda?
- Nawet bym powiedział, że świetnie.
- Doktorze - patrzę na niego. - Proszę, nie przesadzajmy - uśmiecham się do niego. - Nie wie pan może czy kręcił się tutaj taki jeden ksiądz? W sensie, bo ojciec Tomás mnie tutaj przywiózł i zastanawiam się, ile on wie i czy może nie chciał mnie odwiedzić...
- Ojciec Tomás spędził tutaj całe dwa dni. Dopóki nie mógł wejść do sali, siedział przed drzwiami, a po 24 godzinach po operacji, gdy mógł już wejść, siedział cały czas przy pani. Mówiłem mu, żeby poszedł do siebie, bo nie było sensu, aby tak siedział i czekał, ale on nie chciał się zgodzić. Dopiero, gdy naprawdę zasypiał już na stojąco, to stwierdził, że jednak sen dobrze mu zrobi i poszedł do klasztoru, ale wydaje mi się, że jak tylko się wyśpi to tutaj wróci.
- Ojej, dziękuję - unoszę ponownie kąciki ust.
Wiem, że mu na mnie zależy, bo nawet jeśli nie możemy się kochać w taki sposób, jak kocha się swoją drugą połówkę, to nie znaczy, że przestaniemy dla siebie wiele znaczyć. Przez ten ostatni czas co chwila musi się o mnie martwić... Nie chcę, żeby ciągle się o mnie zamartwiał. Chciałabym znowu zobaczyć ten jego śliczny, biały uśmiech, który jest jedyny na świecie. Postanowione. Gdy stąd wyjdę zrobię wszystko, aby go ponownie ujrzeć.

Hej! I jak Wam się spodobał rozdział? To co dzieje się z Espe - szkoda gadać. Miejmy tylko nadzieję, że to nic poważnego i niedługo jej zdrowie wróci do normy, bo inaczej może nie być zbyt kolorowo... 😅

Widzimy się w przyszłym tygodniu! ♥


sobota, 8 lipca 2017

Rozdział 34 - Nigdy w życiu tak dobrze mi się nie spało

Jeszcze tylko chwilka. Niedługi moment dzieli mnie od spełnienia mojego największego marzenia. Ciągnę za klamkę drzwi i wchodzę do środka. Idę powoli przed siebie z ogromnym uśmiechem na ustach. Wszyscy na mnie patrzą. Czuję się nieco dziwnie, ale staram się o tym nie myśleć. Z resztą i tak to nie ma dla mnie jakiegoś większego znaczenia. Teraz liczy się on. I tylko on.
- Esperanzo, Tomasie... Zebraliśmy się tutaj, aby połączyć was węzłem małżeńskim - uśmiecha się do nas biskup Marcucci. - To wspaniałe, że istnieje jeszcze taka miłość jak wasza i że wy nie postanowiliście z niej zrezygnować. Miłość do Boga jest ogromna, ale miłość do drugiego człowieka... jest niezwyciężona - wzdycha. - Tomasie, czy chcesz wziąć sobie za żonę Julię Albarracín i ślubować jej miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że nie opuścisz jej aż do śmierci?
- Tak, chcę - odpowiada patrząc mi głęboko w oczy z uniesionymi wysoko kącikami ust.
- A ty, Esperanzo? Czy chcesz wziąć sobie za męża Tomasa Ortiza i ślubować mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz, że nie opuścisz go aż do śmierci?
- Tak.
- Tak im dopomóż Panie Boże Wszechmogący, w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci. Wymieńcie się teraz obrączkami.
Tomás delikatnie ściska moją dłoń. Nakłada na palec oznakę swojej miłości. Następnie ja robię to samo. Biorę go za rękę i już mam założyć mu obrączkę gdy nagle wszystko zaczyna się rozmywać. Chwila, co się dzieje? Dlaczego nie mogę tego zrobić? Dlaczego wszystko dookoła niknie? O co tutaj chodzi?

No tak. To było do przewidzenia. To wszystko to jeden, wielki sen... Ile bym dała, żeby to wszystko kiedyś wydarzyło się naprawdę...
Otwieram oczy. Chwila, moment. Przecież to nie jest mój pokój w klasztorze. I dlaczego leżę przytulona do nagiego, męskiego torsu? Powoli podnoszę głowę. O mój świecie... przecież to Tomás. No tak! Przecież odprowadziłam go do domu! Tylko dlaczego nie wróciłam potem do siebie? Na pewno miałam jakiś powód. Przecież nie zostałabym tutaj tak po prostu. Myśl Julio, myśl... Skup się... Już wiem! Poprosił mnie, żebym została. No, a ja przecież nie potrafię mu odmówić. Zerkam ponownie na jego twarz. On tak uroczo wygląda, gdy śpi... Najchętniej zatrzymałabym teraz czas i została w jego ramionach na zawsze. Jest taki ciepły... Ciekawe jak długo tak spaliśmy. Założę się, że z pół nocy co najmniej.
Nagle z moich rozmyśleń wyrywają mnie delikatne ruchy Ortiza. Czyżby się przebudzał? To chyba niedobrze. Pewnie będzie się zaraz wypytywał co się wydarzyło. Jestem przekonana, że nie będzie za wiele pamiętał. Otwiera oczy i przeciąga się ziewając. Patrzy na mnie. On ma takie śliczne oczka.
- Esperanza? - pyta odsuwając się ode mnie. - Co ty tutaj robisz?
No tak. Miałam rację. Nic nie pamięta.
- Przynieść ci jakieś tabletki?
- Tabletki? - powtarza zdziwiony.
- No tabletki. Takie małe, w różnych kształtach, do połykania.
- Ja wiem co to jest - zapewnia. - Tylko nie wiem, na co mi to.
- Nie powiesz mi, że głowa cię nie boli.
- W sumie to masz rację. Ale nie musisz mi nic przynosić. Sam sobie zaraz wstanę. Powiedz mi tylko jak to się stało, że spaliśmy razem w jednym łóżku.
- Pamiętasz, że odprowadzałam cię do domu?
- Ykm, tak. Wbrew pozorom, chyba pamiętam wiele rzeczy. Tylko nie wiem jak to się stało, że zasnąłem tutaj razem z tobą.
- Stwierdziłeś, że jeśli wyjdę to zostaniesz sam, a bardzo tego nie chciałeś. Błagałeś mnie, żebym z tobą została i pozwoliła ci się do mnie przytulić. Nie miałam wyjścia.
- Kłamiesz.
- No może trochę. Poprosiłeś, żebym została i położyła się obok ciebie - oznajmiam siadając. - Przepraszam. Nie powinnam była tego robić. Oczywiste było, że nic ci się nie stanie, ale nie potrafiłam cię zostawić.
- To ja powinienem cię przeprosić. Upiłem się i dopuściłem do takiej sytuacji.
- I zrobiłeś wiele rzeczy, których pewnie będziesz żałował.
- To znaczy? Co takiego zrobiłem?
- Nie pamiętasz? - spoglądam mu w oczy. - Całowaliśmy się.
- To pamiętam doskonale - odpowiada. - Tylko nigdy bym nie powiedział, że tego żałuję.
Wpatrywaliśmy się sobie w oczy. Nie wiem dlaczego, ale czułam się okropnie niezręcznie. Gdybym mogła najchętniej zniknęłabym stamtąd. Po co zaczynałam ten temat? Nadal go kocham. Bardzo. Oj ogromnie. Ale nie mogę mu tego robić. Jeśli nie chce zrezygnować ze swojego powołania dla mnie, to nie powinnam go do tego zmuszać.
- Lepiej będzie jeśli już pójdę - mówię wstając. - Siostry pewnie się o mnie martwią. Powiedziałam im, że wrócę na noc.
- Może zostaniesz chociaż na śniadaniu? Nie jesteś głodna?
- Dziękuję. Naprawdę lepiej będzie jeśli wrócę już do klasztoru - zerkam na niego. - Cześć - żegnam się i wychodzę.
Zerkam na wyświetlacz w telefonie. Jest po dziesiątej. Czyli pewnie nikogo nie ma w domu. To dobrze, bo obejdzie się bez zbędnych pytań i tłumaczeń. Idę wzdłuż korytarza do wyjścia, gdy nagle drzwi od jednej z łazienek otwierają się. Ekm, przecież to było do przewidzenia. Schowałabym się tylko gdzie...
- Esperanza? Cześć! Co ty tutaj robisz?
Czyli już za późno.
- Hej Maximo - podchodzę do niego powoli. - Jak tam życie?
- U mnie normalnie - odpowiada. - Jak to się stało, że jesteś w Buenos Aires? Przyjechałaś w odwiedziny?
- Nie - rzucam. - Ykm, tak. W sumie to nie. Wróciłam na stałe.
- Naprawdę? To wspaniale! A gdzie mieszkasz?
- Na razie w klasztorze. Nie mam jeszcze za co wynająć mieszkanie.
- A masz pracę? Jeśli chcesz, mógłbym pomóc ci coś znaleźć.
- Nie, dziękuję, mam.
Wgapiam się w podłogę. Czuję się niezręcznie. Nigdy nie pałałam ogromną miłością do młodszego Ortiza, ale i tak wolę rozmawiać z nim niż z jego dziewczyną, która najprawdopodobniej, gdyby tylko mogła, wydrapałaby mi oczy. Nie mam pojęcia, co ja jej takiego zrobiłam, ale z tego co zauważyłam, to raczej nie jest ona osobą, z którą komukolwiek dobrze się rozmawia.
- Wybacz, ale muszę o to zapytać. Co robisz o tak wczesnej porze w moim domu? Przyszłaś do Tomasa?
- Do Tomasa? - dajesz Julia, trzeba znaleźć jakąś sensowną wymówkę. - Przyszłam do Loli. Miałam jej pomóc w matematyce.
- Z tego co się orientuję, to chyba nie spała tutaj. Poszła do tego swojego chłopaka, jak mu tam, Pablo?
- Pedro, byłeś blisko - poprawiam go. - Wiem. Dowiedziałam się przed chwilą. Juana mi powiedziała. Właśnie zamierzałam wychodzić.
- W takim razie pozwól, że odprowadzę cię do windy. Akurat wybierałem się na zebranie do biura - wyciąga telefon z kieszeni. - Jestem już spóźniony i jak zwykle się do mnie dobijają. Przepraszam cię, powinienem odebrać - naciska zieloną słuchawkę. - Halo? Tak, tak. Już idę. Wiem, wiem. No już zaraz będę.
Maximo przepuszcza mnie w drzwiach i wychodzimy na korytarz. Nie czekamy długo na windę. Pojawia się krótką chwilę po tym, jak mężczyzna nacisnął guzik. Wsiadamy do niej oboje i zjeżdżamy na dół, gdzie się żegnamy.
- To skoro przeprowadziłaś się z powrotem do stolicy to pewnie będziemy widywali się częściej? Tym bardziej skoro mieszkasz w klasztorze, w którym zdarza mi się pojawiać dość często.
- Pewnie tak.
- W takim razie do zobaczenia.
- Cześć - odpowiadam mu, a on od razu zaczyna biec w przeciwną, do mojej, stronę.
Idę powoli chodnikiem. Szkoda, że nie mam ze sobą słuchawek. Nie lubię spacerować w ciszy. Zawsze wolę z kimś rozmawiać, albo słuchać muzyki. Tym bardziej, że nachodzą mnie nie za ciekawe myśli. Już widzę tą złość matki przełożonej, której obiecałam, że wrócę na noc do klasztoru. I co ja jej powiem? Że nie przyszłam, bo spałam u Tomasa? Nie mogę tego zrobić. A tak w ogóle to ciekawe, jak tam Joaquin. W sumie to nie wiem, który z nich był bardziej pijany. Nawet nie wiem, czy jest sens to w ogóle porównywać skoro oboje tamtego wieczoru do najbardziej trzeźwych nie należeli. Ciekawe, czy coś pamięta. Już nie mówiąc o bólu głowy, z którym pewnie nie może wytrzymać. A dzisiaj ma do odprawienia trzy msze.
Nagle czuję mocne uderzenie. Upadam na ziemię. Podbiega do mnie mężczyzna i pyta czy nic mi nie jest. Kiwam głową przecząco, po czym oznajmia mi, że zadzwoni po pogotowie. Czuję, że mam coś na czole. Podnoszę do niego dłoń, a następnie na nią zerkam. Krew. Rozglądam się. Dopiero teraz dotarło do mnie co się stało. Samochód mnie potrącił. Próbuję wstać, lecz ten sam obcy facet każe mi siedzieć i się nie ruszać. Jednak nie słucham go. Gdy tylko się odwraca podnoszę się. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Nie mogę nimi ruszyć. Ponownie upadam.

- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi, chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj, i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw od złego - słyszę. - Boże proszę, niech wszystko będzie dobrze. Ona nie może odejść. Nie może nas wszystkich zostawić.
(...)
- Esperanzo - Tomás łapie mnie za rękę. - Co ci jest? Tak bardzo cię przepraszam. Nie powinienem pozwalać ci wracać samej do klasztoru.
(...)
- Kocham cię.
- Słucham?
- Tak Esperanzo, dobrze usłyszałaś. Kocham cię. I nigdy nie przestanę.
(...)
- Jestem cały czas przy tobie. Nie opuszczę cię ani na krok, rozumiesz?
- Wow, to się nazywa upartość.
- Raczej miłość.

- Dzień dobry - słyszę nagle całkiem wyraźnie. - Pani Julio, budzimy się.
- Ekm... - otwieram powoli oczy.
- Pamięta pani co się stało?
Jak mogłabym nie pamiętać? Jakiś facet wjechał we mnie samochodem. Takich rzeczy się nie zapomina.
- Ktoś mnie potrącił - rzucam.
- A boli coś panią? Głowa? Noga? Ręka?
- Nie, nic.
- To bardzo dobrze.
- Co mi jest? - pytam.
- Tak właściwie nie stało się pani nic złego. Wszystkie badania wskazują na to, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nie licząc rozciętego czoła i kilku siniaków, ale to naprawdę nie jest nic groźnego.
­- Kiedy będę mogła stąd wyjść?
- Niestety, nie mogę jeszcze wypuścić pani do domu. Musi pani zostać na obserwacji. Jeśli wszystko będzie takie samo jak jest teraz, to będzie mogła pani już jutro opuścić szpital - odpowiada. - Ma pani jeszcze jakieś pytania? - kiwam przecząco głową. - W takim razie zostawiam panią. Powinna pani teraz dużo leżeć i odpoczywać, a jeśli już naprawdę będzie musiała pani wstać, to proszę zawołać pielęgniarkę, dobrze? Tak samo jakby się coś działo. Jakby zaczęło panią coś boleć, zrobiłoby się pani niedobrze czy cokolwiek innego to proszę wołać.
- Oczywiście - przytakuję.
- Na zewnątrz czeka zakonnica. Powiedziałem jej, że wpuszczę ją tylko jeśli pani będzie sobie tego życzyła.
- Tak, proszę to zrobić. To pewnie Clara. Bardzo musiała się o mnie martwić.
Lekarz wychodzi z pomieszczenia, a chwilę później pojawia się w nim wspomniana przeze mnie siostra. Wchodzi powoli i po cichu. Pewnie myśli, że śpię, albo coś w tym rodzaju. Siada na krześle stojącym przy moim łóżku.
- Cześć - witam się z nią.
- Nawet nie zdajesz sobie sprawy ile strachu nam wszystkim napędziłaś - mówi głaszcząc mnie po włosach. - Nie pojawiłaś się na noc w klasztorze, a przed południem dostałyśmy telefon, że ktoś cię potrącił i leżysz w szpitalu.
- Wiem, przepraszam.
- Mogłaś chociaż napisać, zadzwonić, dać jakikolwiek znak.
- Byłam zbyt zajęta Tomasem i Joaquinem. Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak ciężko było mi ich ogarnąć. Pijani księża są chyba jeszcze gorsi niż małe dzieci.
- Nie żartuj tak.
- Ale ja wcale nie żartuję. Mówię całkiem serio. Mało, że nie chcieli wyjść z restauracji, to potem Joaquin nie chciał wejść do taksówki, a gdy go do tego namówiłam i on odjechał, Tomás zaczął za nim płakać. Całą drogę do domu musiałam go uspokajać i obiecywać, że niedługo znowu się zobaczą.
- Naprawdę? - uśmiecha się do mnie. - W takim razie nie dziwię się, że tego nie zrobiłaś. A gdzie spałaś?
- Ekm... - mruczę i odwracam wzrok.
- U Tomasa, prawda?
- Poprosił mnie, żebym została dopóki nie zaśnie. Twierdził, że zostanie sam, jeśli wyjdę, a tego nie chciał. Nie umiałam mu odmówić. I tak, wiem, że był pijany, ale mimo wszystko, nie potrafiłabym go zostawić.
- Pamiętasz, że pomimo dyspensy on nadal jest księdzem? I nadal obowiązuje go celibat?
- Tak. Do niczego pomiędzy nami nie doszło. On zasnął od razu, gdy tylko się położył, a ja również byłam bardzo zmęczona i też nie potrzebowałam wiele czasu, żeby zasnąć.
- To wasza sprawa, co tam robiliście. Ja po prostu nie chcę, żebyś cierpiała i dlatego ci o tym przypominam.
- Dziękuję, naprawdę to doceniam - uśmiecham się.
- A teraz odpoczywaj. Lekarz powiedział, że mam cię długo nie męczyć. Przejdę się do klasztoru i powiem siostrom, że z tobą już lepiej. Wrócę za kilka godzin. Jakbyś coś chciała to dzwoń - daje mi buziaka w czoło, a następnie wychodzi.
Clara jest taka dobra. Traktuje mnie jak własną córkę. Cały czas się o mnie troszczy, doradza mi, chce dla mnie jak najlepiej. Nie wyobrażam sobie nawet jak miałoby teraz wyglądać moje życie bez niej. Pojawiła się w nim w momencie, gdy chyba najbardziej tego potrzebowałam, gdy moja mama umarła. Można powiedzieć, że ona mi ją zastępuje. Bardzo ją kocham.
Nagle słyszę, że drzwi ponownie się otwierają.
- Zapomniałaś czegoś? - pytam z myślą, że do pokoju ponownie wchodzi zakonnica.
Jestem w błędzie. Właśnie ku moim oczom ukazuje się Tomás. Podchodzi zdenerwowany do mojego łóżka.
- Tak ogromnie cię przepraszam. To moja wina. Powinienem cię odprowadzić.
- Przecież żadne z nas nie wiedziało, że stanie mi się krzywda - próbuję go uspokoić. - To ja szłam za mało ostrożnie. Nie powinieneś się obwiniać.
- Całą noc o mnie dbałaś. Pilnowałaś, żeby w drodze do domu nic mi się nie stało, a ja nie dopilnowałem, abyś ty do klasztoru wróciła cała i zdrowa.
- Nie musiałeś mnie przecież pilnować. Ty byłeś pijany, po za tym, była noc. A z resztą i tak nic mi się nie stało. Wszystko jest w porządku. Jutro stąd wyjdę. Nie ma sensu dochodzić do tego czyja to wina.
- Ty byłaś całą noc przy mnie... - mówi patrząc mi w oczy. - Nigdy w życiu tak dobrze mi się nie spało.
- A ja jeszcze nigdy w żadnych ramionach nie czułam się tak bezpiecznie.

Hej, cześć i czołem! I jak się Wam podobał nowy rozdział? Espi w szpitalu, na całe szczęście nie stało się jej nic poważnego... Oprócz tego nocka z Tomim, huhuh 😄
Tak, jak mówiłam, rozdziały w najbliższym czasie będą pojawiały się raz w tygodniu. Nikt się ku temu nie sprzeciwiał, więc nie ma podstaw do czekania aż skończę wszystkie rozdziały i zacznę je publikować. Dodatkowo mogę powiedzieć, że będą one się pojawiały w każdą sobotę o 18:30 (taka informacja dla osób, które korzystają z wersji na telefon i nie widzą paska znajdującego się po prawej stronie 😉).

Do zobaczenia w przyszłym tygodniu! ♥


sobota, 1 lipca 2017

Rozdział 33 - Śpij ze mną. Nie chcę być sam

- Dobra, chłopaki, zbieramy się - mówię wstając z krzesła.
- Już? Jest jeszcze wcześnie. Zostańmy jeszcze trochę... - prosi.
- Wcześnie? Tomás, jest już po trzeciej. Zaraz zamkną ten lokal. Jesteśmy ostatnimi klientami. Wszystkie zakonnice już poszły.
Mniszki wróciły już dawno do klasztoru. Księża chcieli jeszcze trochę posiedzieć, więc stwierdziłam, że z nimi zostanę, bo jakoś za bardzo mi się tam nie śpieszyło.
- A co z Joaquinem? Zostanie tutaj sam? Zupełnie sam? Nie. Nie możemy go tak zostawić! Przyjaciół się nie zostawia w potrzebie! - zaczyna się denerwować.
- Spokojnie, on pojedzie taksówką do klasztoru - uspokajam go podając mu kurtkę. - No ruchy, ruchy. Joaquin, do ciebie też mówię. Pośpiesz się.
- No już, już... - mruczy zakładając płaszcz.
- Pieniądze.
- Co pieniądze? - pyta patrząc na mnie.
- Musimy zapłacić.
- A no tak... - łapie się za głowę.
Nowy proboszcz wkłada rękę do kieszeni i wyciąga z niej 800 pesos, które kładzie na stole. Zbieramy się i wychodzimy. Cieszę się, że udaje nam się to zrobić w miarę po cichu. Tomás i Joaquin są tak pijani, że jestem w szoku. W życiu bym nie pomyślała, że zobaczę pijanego księdza i to jeszcze w takim stopniu. A co dopiero dwóch naraz! Wow, to się nazywa atrakcja!
- Do widzenia! Dzięki za pyszne żarcie! - krzyczy przez drzwi proboszcz.
- Ta! - dodaje Ortiz. - Wyborne było!
- Ciii... - staram się ich uciszyć.
No cóż. Za szybko ich chyba pochwaliłam.
- Do widzenia - rzucam do kelnera stojącego przy wyjściu.
Wychodzimy na ulicę. Rozglądam się i zauważam taksówkę. To pewnie ta, która została zamówiona dla Joaquina. Podchodzę razem z nim do samochodu. Nowy proboszcz wsiada do środka, a ja płaczę taksówkarzowi z góry, bo wiem, że jego pasażer pewnie tego nie zrobi.
- Nara Tomás! - krzyczy. - Widzim się niedługo, nie?
- Taak! Żegnaj!
Zatrzaskuję drzwi żółtego samochodu, który chwilę później odjeżdża. Ortiz wpatruje się w niego do momentu, aż ten nie skręca w boczną uliczkę.
- Chodź, idziemy do domu - mówię ciągnąc Tomasa za rękę.
- A nie możemy jeszcze trochę zostać? - pyta. - Joaquin pojechał. Jesteśmy sami. Tylko ja i ty...
Szkoda, że mówi to będąc pijanym...
- Nie. Idziemy. Już jest za późno. Musimy się położyć spać.
- Ale mnie się nie chce spać - oznajmia.
- Zaraz ci się zachce. No już. Raz, dwa, trzy.
W końcu udaje mi się go namówić, żebyśmy ruszyli z miejsca. Dosłownie po pięciu krokach mam go już dość. Cały czas gada i gada... Jak ja w ogóle mogłam pozwolić doprowadzić ich do aż tak złego stanu?
- Pojechał... - mężczyzna zaczyna płakać. - Pojechał... Nie ma go, nie...
- Och, uspokój się. Przecież jutro się zobaczycie.
- Naprawdę? Mówisz prawdę? O taaak! - cieszy się i przytula mnie do siebie. - Dziękuję! Dziękuję ci! Bardzo ci dziękuję!
- Ciii... - próbuję go uciszyć. - Nie krzycz tak. Ludzie śpią - przysłaniam mu dłonią buzię. - Zaraz zabiorę rękę, ale pod jednym warunkiem. Od momentu odkąd ją zabiorę aż do chwili, gdy wejdziemy do twojego mieszkania nie powiesz ani jednego słowa, jasne?
- A co będę z tego miał? - pyta ściągając ze swojej twarzy moją dłoń.
- Ekm, pomyślmy. A co byś chciał?
- Buziaka - rzuca śmiejąc się.
- W policzek.
- Może być w policzek - przytakuje, a ja ponownie kładę swoją rękę na jego ustach.
- Okej. W takim razie, do chwili, dopóki nie znajdziemy się w twoim domu, nie mówisz absolutnie nic. Nie wydajesz żadnych dźwięków, nie śpiewasz, nie miauczysz, nie nucisz. Nic. Po prostu nic. Bo jeśli się odezwiesz lub wydasz jakiś dźwięk, wtedy przegrałeś i nie dostaniesz buziaka, tak?
Tomás kiwa głową w odpowiedzi.
- Świetnie. Więc zaczynamy za trzy... dwa... jeden... - zabieram dłoń.
Trwamy przez chwilę w bezruchu. Chcę sprawdzić, czy wziął mnie na poważnie, czy po chwili zacznie krzyczeć, śpiewać i wszystko na raz. Jednak nie. Mija kilka sekund. Nadal cisza.
- Hah! - klaszczę w dłonie. - Dobrze, o to właśnie mi chodziło. Teraz możemy iść. Chodź.
Zaczynam iść przed siebie, lecz widzę, że on nadal stoi w miejscu. Zatrzymuję się na moment zastanawiając się o co mu chodzi.
- Co znowu? - pytam. - Przecież nie zabroniłam ci się ruszać.
Ortiz wyciąga rękę w moją stronę.
- Och, no chodź już - łapię go za dłoń i idziemy w stronę miejsca, w którym mieszka.
No i tak wędrujemy przed siebie po ciemnych ulicach Buenos Aires. Raczej po ulicy, bo jakoś ksiądz ma problem z przejściem kilku metrów. Jeśli będzie dalej szedł w ten sposób to w tym tempie dojdziemy do jego do domu za jakieś trzy dni. Przynajmniej nie krzyczy już na całe gardło, więc jest, mogę nawet powiedzieć, że cicho. Oprócz faktu, że co chwila o coś się potyka, upada, przewraca i tym podobne idzie nam całkiem dobrze. W sumie to całkiem zabawne... Patrzeć na te jego wszystkie wygłupy po drodze...
- Przepraszam - słyszę nagle za sobą. - Czy to ojciec Tomás?
- Słucham? - odwracam się gwałtownie. - Skąd w ogóle taki pomysł? - zaczynam się śmiać.
- Przecież to ewidentnie jest ojciec Tomás!
No super. Brakowało mi jeszcze teraz użerania się z jakąś starszą panią, której i tak pewnie do niczego nie przekonasz, bo ona jest tutaj tą mądrzejszą i to ona wie wszystko lepiej.
- Nie proszę pani. To jest mój przyjaciel z innego kraju - ciągnę Ortiza za rękę tak, żeby stanął za mną, aby ona nie mogła przyjrzeć się dokładniej jego twarzy. - Ma na imię... John. John przyjechał tutaj z Kanady i kompletnie nie rozumie hiszpańskiego, yes John?
- Yes, yes... - odpowiada ksiądz.
- No widzi pani? A teraz przepraszamy, ale musimy już lecieć. Tom, znaczy John jutro wyjeżdża i musi się wyspać przed wyjazdem na lotnisko. Do widzenia! - rzucam i odchodzę jak najszybciej mogę ciągnąc mojego towarzysza mocno za rękę.
- Goodbye! - mówi do starszej kobiety ksiądz. - I'm sorry. Miałem się już nie odzywać.
- Wybaczę ci, ale to tylko dlatego, że masz słodki ten swój akcent - uśmiecham się.
- Hahah, really? Do you like it? - pyta podchodząc bliżej.
- Taaak...
Tomás zaczyna mnie całować. Przesuwamy się pod ścianę jakiegoś budynku. Jego usta w namiętny sposób stykają się z moimi. Gdyby tylko mogły trwać tak wiecznie... A on pewnie nawet nie będzie tego pamiętał, gdy rano się obudzi...
- Dobra, chodźmy już - przerywam pocałunek.
- Ale dlaczego? Przecież całkiem dobrze się bawimy. Ja się bawię świetnie.
- Chodź już, nie marudź - odsuwam się. - I nadal obowiązuje cię zakaz mówienia.
Łapię go za rękę i ciągnę. Staram się zachować powagę, gdyż zauważyłam, że wtedy stara się sprawiać mi jak najmniej problemów, ale gdy widzę, jak bardzo mu to nie wychodzi strasznie ciężko jest nie zaśmiać się w głos. W pewnym momencie potyka się o krawężnik i upada.
- Wstawaj - rozkazuję stojąc nad nim.
- Nie idę już nigdzie. Zostaję tutaj.
- Będziesz tutaj spał? - pytam dodając na końcu parsknięcie.
- Tak.
- A wygodnie ci tutaj chociaż?
- Ani trochę. Zimno. I coś wbija mi się w plecy - oznajmia wkładając pod nie rękę. - O to - wyciąga jakiś patyk. - Już lepiej.
- No rusz się. Zaraz będziemy w domu.
- Naprawdę?
- Tak. Spójrz tam - pokazuje mu okno. - Tam jest twój pokój. Jak ci nie odpowiada ciepłe i wygodne łóżko to będziesz mógł się położyć na podłodze. Tylko błagam cię, chodź, bo ja cię tu nie zostawię, a ja już dawno powinnam spać - mówię. - Przecież siostry mnie zabiją jak wrócę o tak później porze do klasztoru.
I w takim momencie jak ten zaczęłam żałować, że jednak nie wróciłam z nimi wcześniej do zakonu. Chociaż w sumie nie. Bardziej żałuję tego, że nie upiłam się tak jak Tomás. Przynajmniej nie przejmowałabym się teraz tak wieloma rzeczami. Chociaż może to i lepiej, że jedno z naszej trójki się nie upiło. Nie wiadomo, gdzie byśmy teraz byli. Tak na dobrą sprawę to nie mam pewności, że Joaquin dotarł w końcu do Santa Rosa... Echhh.
- Proszę cię po raz ostatni. Wstawaj.
Ortiz zgodnie z moją prośbą rusza się z ziemi. Kiedy stoi już na niej dwoma nogami zaczynamy iść. Dosłownie kilka kroków dalej stajemy przed drzwiami willi, w której mieszka on i jego brat razem ze swoją dziewczyną. Wchodzimy do wielkiego holu, a następnie do windy, którą wjeżdżamy na samą górę.
- Proszę powiedz, że nie zgubiłeś klucza - mówię.
- Zgubiłem - w tym momencie na jego twarzy wymalował się głupi uśmiech. - Ale wiem, gdzie jest zapasowy.
- Masz szczęście - odpowiadam.
- Heheheh - cieszy się.
- Powiesz mi, gdzie on jest?
- Ekm, w doniczce.
- W doniczce? Ty tak na poważnie? - dopytuję podchodząc do wskazanego przez niego przedmiotu.
Jakoś nie za bardzo chce mi się wierzyć w to, że tak bogata rodzina, z tak wyposażonym mieszkaniem trzyma klucz od drzwi w doniczce stojącej na korytarzu. No niby ten dom ma monitoring i tak dalej, ale w Buenos Aires nawet prezydent kraju bez problemu może zostać okradziony.
- Sprawdź - zachęca mnie ksiądz.
Wkładam rękę do glinianego przedmiotu. Czuję coś małego. Biorę to w dłoń, a następnie wyciągam. Tak, to jest kluczyk.
- Byłam pewna, że żartujesz - oznajmiam otwierając drzwi. - Tylko pamiętaj, że musimy być cicho, bo wszyscy u ciebie już dawno śpią - mówię, a następnie wchodzę do środka.
Zapalam światło i nagle widzę jak przestraszona Juana podchodzi w naszą stronę.
- Tomasito, Tomasito! Tutaj jesteś! - cieszy się. - Esperanzo - zwraca się do mnie. - Dziękuję, że go przyprowadziłaś! Tak okropnie się o niego martwiłam.
- Nie ma za co - uśmiecham się, ale mój uśmiech nieco niknie kiedy Ortiz wiesza się na mnie.
- Co mu się stało?
- Że tak to ładnie powiem, troszkę za dużo wypił - odpowiadam. - I uwierz, że słowo "troszkę" jest tutaj jak najbardziej przesadzone.
- Och...
- Ale nie powinnaś się denerwować. W końcu wiesz, świętował, że jego najlepszy przyjaciel z seminarium został jego zastępcą w Santa Rosa. Zrozum, nie widzieli się kilka lat, więc mieli co obgadać, hah.
- No jasne. Nie mogłabym być na niego w tym wypadku zła.
- Dlaczego nie śpisz? - pytam zmieniając temat.
- Nie mogłam zasnąć. Martwiłam się o mojego małego chłopca.
- Jak widzisz, zupełnie niepotrzebnie. Wrócił cały i zdrowy. No może już nie taki mały - mówię. - I nie jest już taki lekki - dodaję. - Idź spać. Położę go u siebie i zaraz stąd wyjdę. Zamknę za sobą. Wiem, gdzie trzymacie zapasowy klucz.
- Nie chcesz, żebym ci jakoś pomogła?
- Chyba nie masz za bardzo jak - wzdycham. - Ale dzięki, chęci też się liczą.
- W takim razie powodzenia. Dobranoc - żegna się i znika w korytarzu.
Patrzę na Tomasa chcąc ocenić całą sytuację. Wygląda na to, że zasnął wieszając się na mnie. To w ogóle jest możliwe? Tylko jak ja mam go teraz przetransportować do łóżka?
- Tomás... - szturcham go delikatnie w bok. - Tomás, obudź się.
W odpowiedzi słyszę głośnie chrapnięcie.
- O mój Boże - wzdycham na głos.
Z całej siły próbuję sobie go zarzucić na plecy i przejść do jego sypialni. Ku mojemu zdziwieniu nawet mi się to udaje. Stoję już pod drzwiami. Naciskam klamkę i wchodzę, a raczej wtaczam się, do środka. Zapalam lampkę nocną, a następnie staram się położyć Ortiza w delikatny sposób na łóżku. Z tym już gorzej. Wyginam się, gimnastykuję, ale koniec końców udaje mi się to zrobić. Teraz jeszcze tylko muszę ściągnąć mu buty i po cichu wyjść...
- Nie idź, zostań - prosi mężczyzna, gdy powoli się od niego odsuwam.
- Nie mogę, muszę wrócić do klasztoru. Inaczej będę miała problemy.
- Śpij ze mną. Nie chcę być sam.
- Przecież nie będziesz. Na przeciwko śpi Maximo z Evą, kilka pokoi dalej Juana.
- Ale nie chcę być tutaj sam.
- Och, Tomás... - patrzę na niego z żalem.
Dlaczego nie potrafię mu tak po prostu powiedzieć nie, wyjść, zamknąć za sobą drzwi i wrócić do zakonu?
- W porządku. Zostanę, ale tylko dopóki nie zaśniesz.
- Tak - cieszy się.
- Ale od razu jak zobaczę, że zasnąłeś wychodzę stąd po cichu i wracam do siebie, zgoda? - pytam.
- Zgoda - odpowiada. - Kładź się - wyklepuje ręką miejsce obok siebie.
- Co?
- No połóż się obok mnie.
- Nie umawialiśmy się na takie coś.
- Przestań. Tylko się położysz, a mnie od razu będzie się lepiej spało... Proszę...
Ciekawe, czy gdyby był trzeźwy ugryzłby się w tym momencie w język. Pewnie tak. No, ale dlaczego ja się znowu się godzę? Okrążam łóżko i zajmuję miejsce obok niego. Pomiędzy nami jest odpowiednia odległość, więc to chyba nie jest nic złego, prawda? Przynajmniej tak mi się wydaje... Pomimo tego, że śmierdzi od niego alkoholem to nadal czuć tą cudowną nutę jego perfum, które są po prostu świetne... Z resztą, on tak słodko wygląda jak zasypia...

Uhuhuh... Tomiemu się trochę popiło i przez to Espe musiała się nim opiekować całą drogę do domu, jak i być przy nim podczas, gdy on zasypiał... Jak myślicie, co z tego wyniknie? Jak rano zareaguje Tomás, gdy sobie o tym wszystkim przypomni? O ile w ogóle sobie przypomni, heheh.
Jak to dobrze być tutaj znowu! Witam wszystkich bardzo serdecznie! Wiem, że jest kilka takich osób, które bardzo wyczekiwały aż zaczną pojawiać się nowe rozdziały (swoją drogą, ja również na to czekałam 😁). Niestety, nie jest ich jeszcze na tyle dużo, aby wstawiać je tak często jak wcześniej, aczkolwiek zamiast tego mogę Wam zaoferować jeden rozdział tygodniowo. Co Wy na to? Wydaje mi się, że to lepsze rozwiązanie niż czekanie nie wiadomo ile na to, aż będą się one pojawiały tak często jak przed zawieszeniem opowiadania. Co myślicie? Dajcie znać! 😉
Dziękuję wszystkim za te przemiłe słowa, które ogromnie zmotywowały mnie do dalszej pracy. To, że pojawił się ten rozdział to głównie Wasza zasługa 💕

Do zobaczenia ♥