- Oczywiście, siadaj - wskazuje krzesło stojące na przeciwko niej.
Zajmuję wskazane miejsce i nieśmiało zerkam na zakonnice. Chyba ma dzisiaj dobry humor. To dobrze. Nie chciałabym ją o nic prosić w jej gorszy dzień tym bardziej, że ostatnio tak wiele dla mnie robi.
- Czy byłaby taka możliwość, żebym pojechała do La Merced?
- W jakim celu?
- Muszę wziąć parę swoich rzeczy z domu. Jak wiesz, gdy uciekałam wzięłam ich niewiele, a jest tam coś na czym bardzo mi zależy.
- Jeśli mogę zapytać, co to?
- Pamiętnik mojej mamy - odpowiadam. - Nie jestem jeszcze do końca przekonana, czy powinnam go przeczytać, ale mam wrażenie, że znajdę tam dużo podpowiedzi, które pomogą mi w rozwiązaniu sprawy z fabryką.
- No tak, to bardzo możliwe... - mówi. - W takim razie nie ma sprawy. Masz moją zgodę. Pojedziesz jutro. Tylko jeszcze nie wiem kto cię zawiezie...
- Przecież mogę pojechać autobusem.
- Wolałabym nie. To, że masz na sobie habit nie daje ci stu procentowej gwarancji, że nikt cię w tym stroju nie rozpozna.
- W takim razie może Clara?
- Nie. Clara jest jutro zajęta...
Nagle rozlega się pukanie do drzwi. Do pomieszczenia wchodzi ojciec Tomás.
- Dzień dobry, przepraszam, że przeszkadzam, ale ja tylko na moment - oznajmia. - Przyszedłem powiedzieć matce, że jadę do La Merced i nie będzie mnie cały dzień w parafii.
- Jedzie ksiądz do La Merced? - pytam zainteresowana.
- Tak. Podobno jest strajk w tamtejszej fabryce i muszę to sprawdzić.
- Fabryka należy do firmy księdza? No proszę, nawet nie wiedziałam - dziwię się. - W takim razie może podrzuci mnie tam ksiądz? Wybierałam się tam jutro, ale nie ma mnie kto podwieźć, więc skoro jedzie ksiądz w to samo miejsce to może...
- Nie ma sprawy, tylko czy dostaniesz pozwolenie od matki przełożonej, aby dzisiaj jechać? - oboje kierujemy wzrok na Concepción.
- Możesz jechać. Tylko nie wróćcie późno w nocy, dobrze?
- Oczywiście - przytakuje Tomás. - Możesz już jechać czy masz coś jeszcze do zrobienia? - zwraca się do mnie.
- Mogę już - odpowiadam.
- W takim razie nie zawracamy dłużej głowy - mówi wychodząc, a ja zaraz za nim.
- Dziękuję - rzucam i zamykam za sobą drzwi.
Od razu kierujemy się do wyjścia, jednak przy bramie łapie nas jeszcze Beatriz, która zrobiła Tomasowi kanapki i kawę w termosie na drogę. Zaraz po tym, jak odbieramy je od niej, wsiadamy do samochodu i ruszamy.
- Normalnie spadł mi ksiądz z nieba z tym wyjazdem. Cieszę się, że zgodził się mnie ksiądz ze sobą zabrać. Tylko przykro mi, że będzie ksiądz musiał całą drogę wysłuchiwać mojej gadaniny, ale powinien się ksiądz tego spodziewać.
- Tak, doskonale o tym wiedziałem - śmieje się. - Przynajmniej nie będzie nam nudno.
- Wie ksiądz co? Tak mi się wydaje, że chyba w końcu jest ten dobry moment i ksiądz może mi o sobie opowiedzieć.
- Co masz na myśli? - dopytuje.
- Któregoś razu, jak jechałam z księdzem samochodem, rozmawialiśmy o tym, że ksiądz nie zawsze myślał o zostaniu księdzem i wiąże się z tym bardzo interesująca historia, ale opowie mi ją ksiądz kiedy indziej. No więc może teraz? Mamy dużo czasu i w końcu przestanę nawijać.
- Pamiętasz jeszcze takie rzeczy? - dziwi się.
- Jak najbardziej. Tak samo jak to, że założyłam się z księdzem o dwadzieścia pesos o to, że
Genoveva będzie na mnie wkurzona po tym, że zbiegłam ze sceny.
- A to też pamiętam doskonale. I wiem, że czegoś takiego nie było - unosi kąciki ust.
- Naprawdę? Mnie się wydaje inaczej, ale mogę się mylić - uśmiecham się. - No, ale nie ważne. Niech ksiądz opowiada. Kim chciał ksiądz zostać?
- W liceum założyłem swój własny zespół rockowy i na nim mi zależało najbardziej. Chcieliśmy jeździć w trasy nie tylko po Ameryce, ale po całym świecie. No wiesz, takie marzenia, które wydawały się nam realne.
- Ksiądz i zespół rockowy? Naprawdę sobie tego nie wyobrażam - rzucam. - Nie, chociaż chwila. Cofam, jednak tak.
I właśnie przed oczami widzę Tomasa, który gra na gitarze rockowej w skórzanej kurtce. Do mikrofonu śpiewa chórki. W pomieszczeniu jest ciemno, a jedyne światła jakie się świecą, zostają skierowane w stronę całego zespołu. Publika za nimi szaleje. Dziewczyny krzyczą, piszczą i proszą o więcej.
- Pewnie wyrywał ksiądz dziewczynę za dziewczyną - śmieję się.
- Nie chwaląc się - odpowiada z uśmiechem.
- W takim razie skąd ta nagła zmiana? - pytam, bo stwierdzam, że to raczej nie jest jakiś delikatny temat.
- Powiedzmy, że pewnego dnia ktoś przypomniał mi o tym, co zrobiłem mając dziesięć lat. I zrobił to w sposób, który sprawił, że zacząłem się jeszcze bardziej o to obwiniać. Poczucie winy tak mnie dręczyło, że stwierdziłem, iż tylko Bóg może mi pomóc. No i tak się stało. Odkąd noszę sutannę czuję się lepiej, ale nie sprawa to, że w ogóle zapominam o rodzicach - mówi.
- Nie żałuje ksiądz czasami? - dopytuję. - Zostawił ksiądz całkiem dobre życie na rzecz Boga.
- Nie. Przyznam, całkiem podobało mi się to co robiłem, ale... dobrze jest tak jak jest. I nie chcę tego zmieniać. Nie widziałbym się teraz w innym trybie życia - wzdycha. - Teraz twoja kolej.
- Moja? - dziwię się. - Niby na co? Przecież opowiadałam już księdzu, o moim powołaniu.
- Ale przecież nie samym powołaniem żyją zakonnicy - unosi kąciki ust. - Powiedz mi coś o sobie prywatnie tak, żebym mógł cię lepiej poznać.
- No to mnie teraz ksiądz zagiął - oznajmiam. - Nie wiem, co mogłabym księdzu powiedzieć. Już chyba wszystko opowiedziałam.
- Na pewno nie - stwierdza. - W takim razie może mi coś zaśpiewasz? - prosi.
- Ekm, ale teraz?
- Tak - odpowiada przyciszając radio.
No dobra, skoro sam tego chce... Zamykam oczy i zaczynam.
Júrame que no es pecado sentir este amor Que rompe con las reglas Que vale más que mil plegarias No es en vano esto que siente mi corazón Si amar es un milagro, esto es amor | Przysięgnij mi, że nie jest grzechem czuć tę miłość Że złamałam zasady Że jestem warta więcej, niż tysiąc obietnic To co czuje moje serce nie jest na darmo Mieć cię jest jak cud, to jest miłość |
Żebyś tylko wiedział ile serca włożyłam dla ciebie w to wykonanie... I gdybyś zdawał sobie sprawę z tego, że tak bardzo utożsamiam się z tą piosenką...
- Cieszę się, że się księdzu podoba - uśmiecham się. - Zawsze lubiłam śpiewać, ale zazwyczaj robiłam to w domu przed lusterkiem. Nie lubiłam wychodzić przed ludzi, bo kiedyś, gdy zaśpiewałam przed publicznością byłam odrobinę przeziębiona. W ogóle się nie słyszałam, przez co wyszło mi okropnie. Zostałam wyśmiana i od tego czasu bałam się pokazywać przed innymi, pomimo, że wiedziałam, iż wychodzi mi to całkiem dobrze. Dopiero w naszym chórze przekonałam się, że nie mam się czego wstydzić.
- Pewnie musiałaś się czuć fatalnie, gdy na konkursie straciłaś głos?
- Tak, ale jakoś... nie połączyłam tych dwóch wydarzeń. Tutaj w ogóle nie mogłam zaśpiewać, więc przynajmniej nikt nie powiedział mi, że mam okropny głos, fałszuję czy że nie mam talentu.
- Ludzie potrafią być okrutni, ale trzeba nauczyć się z tym żyć.
- Wiem, przyzwyczaiłam się do tego. Dlatego wolałam unikać możliwości zobaczenia tego, jacy są okropni i nie dawać im więcej okazji do wyśmiania mnie - mówię. - Mimo to, jakoś nigdy się do nich nie zraziłam. Lubiłam, i nadal lubię, przebywać w towarzystwie. Jasne, są takie dni, gdy naprawdę potrzebuję pobyć sama, jednak to pośród ludzi czuję się najlepiej.
- Widzisz? Mówiłem.
- Co takiego?
- Że na pewno jest coś takiego, czego do tej pory mi o sobie nie powiedziałaś.
- Rzeczywiście. Ksiądz chyba zawsze ma rację - oznajmiam zerkając na niego.
- Dokąd jedziesz dokładniej? Gdzie mam podjechać?
- Może mnie ksiądz wysadzić pod fabryką.
- Przecież mogę cię podwieźć. Dla mnie to naprawdę nie problem.
- Pewnie jak podam księdzu nazwę ulicy, to nic księdzu to nie powie, prawda? - rzucam.
- Niestety nie.
- W takim razie pokieruję.
- Chcesz usiąść za kółkiem?
- Nie, nie. Nie mam nawet prawa jazdy. Po prostu powiem księdzu, którędy trzeba jechać - oznajmiam. - Teraz cały czas prosto, a na pierwszym skrzyżowaniu w lewo.
- Dobrze... - rzuca jakby zamyślony. - Nie odpowiedziałaś mi na pytanie. Dokąd jedziesz?
- Do... - zastanawiam się przez moment czy jest sens kłamać. - Do swojego domu. Znaczy, do domu, w którym mieszkałam zanim zostałam nowicjuszką. Zostawiłam w niej ważną rzecz i chciałbym ją...
Nagle przerywa mi dzwonek telefonu. Dzwoni komórka Tomasa. Wyciąga ją z kieszeni i zerka na wyświetlacz.
- Przepraszam, to z firmy. Muszę odebrać - mówi i naciska zieloną słuchawkę. - Słucham? Co? Tak, jestem w drodze. Niedługo będę. Za jakieś dwadzieścia minut. Dobrze, pośpieszę się. Cześć.
- Coś się stało? - pytam, gdy się rozłącza.
- Jest coraz gorzej. Ludzie cały czas krzyczą i nie chcą się uspokoić.
- W takim razie jedźmy prosto pod fabrykę.
- Ale...
- Naprawdę, dotrę sama. Tylko jak z powrotem? Będzie ksiądz wracał dzisiaj, czy już raczej nie?
- Mam nadzieję, że tak. Chciałbym się z tym szybko uwinąć.
- Czyli wracamy razem? - dopytuję nieśmiało.
- Tak - odpowiada. - Napisz mi adres na kartce. Tam powinien być jakiś notes i długopis - wskazuje schowek, który mam przed nogami. - Jak się uwinę, przyjadę po ciebie.
- A jeśli nie?
- To się zdzwonimy. Możemy się tak umówić?
- Jak najbardziej - przytakuję. - Dlaczego tak właściwie pracownicy fabryki strajkują?
- Nie wiem. Maximo nie chce mi powiedzieć twierdzi, że ma wszystko pod kontrolą i że mam się nie martwić.
- No, ale widocznie jakoś nie daje rady i musi wkroczyć do akcji ksiądz - dorzucam.
- Zdarza się.
- Jak chce ksiądz to załatwić nie wiedząc o co chodzi?
- Porozmawiam z nimi i jakoś się to rozwiąże.
- A jeśli nie będą chcieli rozmawiać? Przecież są zdenerwowani. Inaczej by nie strajkowali.
- Coś się wymyśli. Nie jechałem tutaj tyle godzin na marne - oznajmił.
- Pewnie koloratka ich przekona.
- Słucham? - pyta zdziwiony.
- No wie ksiądz, ekm, jak zobaczą, że to ksiądz, to chętniej księdza wysłuchają niż tego karzełkowatego brata księdza. No, bo jak ludzie widzą sutannę, to od razu są przekonani, że to musi być dobry człowiek, który nie ma kontaktu ze złem - mówię. - Po za tym, jak się na księdza patrzy to od razu widać, że jest z księdza bardzo dobry człowiek.
Dlaczego ja tyle gadam? Powinnam się przymknąć.
- Dziękuję... Miło mi, że tak o mnie myślisz - uśmiecha się.
- Odkąd tylko księdza poznałam wiedziałam, że jest ksiądz jednym z najlepszych ludzi jakich w życiu miałam okazję spotkać. Jakoś tak będąc w tym autobusie w środku nocy poczułam się bezpieczniej, gdy zajął ksiądz miejsce obok mnie. Czułam, że nie muszę się niczego bać... - zerkam na niego nieśmiało.
On również co chwilę na mnie patrzy. Pewnie patrzyłby cały czas, gdyby nie to, że właśnie jechaliśmy samochodem i musiał patrzeć na drogę. Nagle zadzwonił telefon, lecz tym razem mój, nie jego.
- Halo? - odebrałam bez sprawdzania kto to.
- I jak tam? Dojechałaś już?
- Nie, ale zaraz będę na miejscu.
Zerkam na wyświetlacz. To Clarita.
- Jak mija ci podróż?
- Dobrze. Z ojcem Tomasem przynajmniej nie jest nudno - oznajmiam patrząc za okno. - Chwila, skąd wiesz, że wyjechałam?
- Matka przełożona mi powiedziała. Po za tym, nie dało się nie zauważyć twojej nieobecności.
- Za cicho jest w klasztorze, prawda? - śmieję się. - Muszę kończyć. Właśnie dojeżdżam na miejsce - oznajmiam, gdy widzę już fabrykę.
- W takim razie trzymaj się. Zadzwoń, jak będziesz już wracać.
- Oczywiście. Kocham cię.
- Ja ciebie też.
- Cześć - mówię, a następnie rozłączam się. - Niezły tłum... - rzucam zerkając na tych wszystkich ludzi, którzy się zgromadzili w miejscu, w którym kiedyś pracowała moja mama. - Na pewno sobie z tym poradzisz? - pytam. - Znaczy, czy na pewno ksiądz sobie z tym poradzi?
- Co się ma zdarzyć, to się wydarzy - oznajmia.
- W takim razie, powodzenia.
- Wzajemnie - odpowiada, a następnie opuszczamy samochód i każde z nas rusza w swoim kierunku.
Cześć! Jak myślicie, czy w La Merced wydarzy się coś... specjalnego? Hm... Mogę Wam jedynie powiedzieć, że akcja następnego rozdziału również będzie się tam toczyła. Nie zabraknie Esperanzy, Tomasa i... A tego już nie zdradzę. Dowiecie się wszystkiego w swoim czasie ;)
Do niedzieli ♥