piątek, 9 września 2016

Rozdział 4 - Jestem jednym z tych księży, którzy nie zostają zbyt długo w jednym miejscu

- Nieves, Diana - zwracam się do nich. - Czy mogłybyście...?
- Znowu mamy cię kryć?
- Zgadałaś! - uśmiecham się. - Muszę wyjść. Mam coś do załatwienia.
- Dlaczego po prostu nie poprosisz matki przełożonej o pozwolenie?
- Bo jak się dowie, w jakiej sprawie wychodzę, to na pewno mnie nie puści.
- Dokąd wychodzisz? I co to za sprawa, że nie możesz mnie o tym powiedzieć? - słyszę za sobą Concepción.
Niech to szlag. Jak zwykle wszystko dzieje się nie w porę.
- Właśnie chciałam o tym z matką porozmawiać... - zapewniam.
- Ja już swoje słyszałam - mówi. - Ale mimo to zapraszam cię do mojego biura.
Kiwam głową w odpowiedzi i idę za siostrą do wskazanego przez nią pomieszczenia. Zamykam za sobą drzwi. Siadam przed biurkiem, na przeciwko niej.
- Dokąd się wybierałaś? I dlaczego nie chciałaś mi o tym powiedzieć?
- Zadzwonił do mnie człowiek, któremu powinnam przekazać płytę z nagraniem mamy. Muszę wyjść i mu ją dać.
- A gdzie się umówiliście?
- W tych starych magazynach należących do firmy Oritzów.
- Dlaczego tam? Przecież one są już dawno nieczynne. Po za tym, to zła dzielnica. Rzadko kiedy ktokolwiek się tam pojawia, a jak się już pojawi to zazwyczaj nie ma dobrych zamiarów.
- Właśnie chodziło o to, żeby było tam mało ludzi. Nikt ma tego nie widzieć.
- Nie jestem przekonana co do tego pomysłu...
- Dlatego nie chciałam ci mówić. Wiedziałam, że będziesz się martwić. Wolałam ci oszczędzić stresu.
- No cóż. Mówisz, że to ważne, więc idź. Tylko miej telefon przy sobie.
- Oczywiście - rzucam wstając. - A i jest jeszcze jedna sprawa. Nie mogę mu się pokazać w habicie.
- W takim razie zabierz ze sobą swoje ubrania. Nie możesz stąd wyjść w stroju cywilnym.
- Wiem, wiem. Tylko tak mówię, żeby nie było, że nie mówiłam - odpowiadam i wychodzę.
Jej, już praktycznie wszystko mam z głowy. Wystarczy tylko, że dam tamtemu facetowi płytę i w ciągu tygodnia, dwóch większość rzeczy wróci do normy. Będę mogła przestać udawać nowicjuszkę, wrócić do La Merced i żyć swoim życiem. Wchodzę do swojego pokoju i wyciągam z szafy swoje ubrania. Jak dawno nie nosiłam nic co nie jest habitem. Pakuję je do plecaka i wychodzę.
- A dokąd to się wybierasz? - słyszę pytanie Genovevy, gdy jestem już przy głównych drzwiach.
- Na miasto.
- A masz pozwolenie matki przełożonej?
- Mam. Jak nie wierzysz, sama możesz iść i ją o to zapytać, a teraz cię przepraszam, ale trochę się śpieszę - rzucam i opuszczam klasztor.
Idę do najbliższego publicznego toi toi'a, gdzie się przebieram. Normalnie pojechałabym w stroju zakonnicy (i to wcale nie dlatego, że miałabym zniżkę), ale nie mam pewności, czy w okolicy magazynu znalazłabym miejsce, gdzie mogłabym się przebrać.
Mam szczęście, bo nie muszę długo czekać na autobus. Przyjeżdża trzy minuty po tym, jak stanęłam na przystanku. Wchodzę do pojazdu, kupuję bilet, a następnie zajmuję wolne miejsce. Zaczynam zastanawiać się, co powiem mężczyźnie, z którym jestem umówiona. "Cześć, to ja, Julia. Mam dla ciebie nagranie" - to brzmi okropnie.

Wychodzę z autobusu na odpowiednim przystanku i idę w stronę opuszczonych magazynów. Nie dziwię się, że mało ludzi się tu kręci. Tutaj naprawdę jest strasznie. Podchodzę do budynku i zatrzymuję się przed nim. Zastanawiam się jeszcze przez chwilę, czy na pewno dobrze robię, po czym wchodzę do środka.
- Halo? Jest tutaj ktoś? - krzyczę.
Nikt nie odpowiada. Przechodzę kilka metrów po czym stwierdzam, że najprawdopodobniej nikogo tu jeszcze nie ma. Pomieszczenie, w którym się znajduję jest ogromne, a na dodatek prawie puste. Miejscami przy ścianie stoi kilka drewnianych pojemników, a oprócz tego duża, wolna przestrzeń.
Kieruję się w prawo. Przechodzę przez długi korytarz, na którego końcu znajduje się sala wypełniona kontenerami. Błąkam się między nimi bez celu. Nagle widzę światło. Idę w jego kierunku. Po kilku krokach słyszę rozmowę. Zapewne słowa dochodzą z zewnątrz. Podchodzę po cichu do drzwi i wyglądam zza nich. Dostrzegam człowieka ubranego całkowicie na czarno. Stoi obok wielkiego, czarnego samochodu. Rozmawia z trzema nastolatkami.
- Tu gdzieś jest dziewczyna. Jeśli mi ją przyprowadzicie każdy z was dostanie tyle, ile warte jest to auto.
- A skąd mamy mieć pewność, że jak my pójdziemy jej szukać, to ty stąd nie odjedziesz? - pyta jeden z chłopaków.
Mężczyzna rzuca mu kluczyki od auta. Nastolatki uśmiechają się do siebie, po czym zaczynają iść w moją stronę. Boję się, lecz nie na tyle, żeby rzucić się do ucieczki.
- Jeszcze jedno - dodaje facet. - Ma być żywa, jasne? Nie musi być przytomna.
Nagle czuję czyjąś dłoń na swoich ustach. Ktoś złapał mnie od tyłu i zaciąga za jeden z kontenerów. Panikuję. Tak okropnie się boję.
- Ciii... - słyszę.
Udaje mi się obrócić i nie wierzę własnym oczom widząc znajomą mi sylwetkę. Nagle cały strach gdzieś zniknął. Uspokajam się, a ręka, która była na mojej twarzy zostaje zabrana.
- Ojciec Tomás? - szepczę. - Co ksiądz tutaj robi?
- Matka przełożona powiedziała mi, że się o ciebie martwi. Dzwoniła do ciebie kilka razy, ale ty nie odbierałaś. Przyjechałem, jak tylko dowiedziałem się gdzie jesteś. Nie wiesz, że to bardzo niebezpieczna okolica?
- Wiem, ale... - w tym momencie przerywają mi okrzyki chłopców, którzy wbiegli do środka.
Zerkam ze strachem na Tomasa. On również na mnie patrzy. Pokazuje mi, żebyśmy szli powoli w stronę wejścia, którym weszłam. Idę zaraz za nim. W pewnej chwili wychyla się zza kontenera, aby sprawdzić, czy nikogo tam nie ma, lecz jak się okazuje, cała trójka tam stoi. Łapie mnie za rękę i zaczynamy biec. Mam wrażenie, że nastolatki są zaraz za nami, jednak nie mam na tyle odwagi, aby się obrócić i to sprawdzić. Biegnę za księdzem ściskając jego rękę bardzo mocno. Gdy wbiegamy do głównej hali, ich kroki milkną. Słychać tylko nasze, ale mimo to nie zatrzymujemy się. Może stwierdzili, że to bez sensu? Albo próbują nas zmylić? Nie wiem. Jedyne co wiem to to, że chcę się znaleźć jak najdalej stąd.
Wybiegamy na zewnątrz. Widzę jego auto stojące w oddali. Z każdą chwilą jesteśmy coraz bliżej. Gdy jesteśmy już obok, Tomás puszcza moją rękę i karze mi wsiadać. Okazuje się jednak, że jego samochód został zniszczony. Nie wiemy, czy to sprawka chłopaków, mężczyzny czy kogokolwiek innego. Nie istotne.
- Co robimy? - pytam ledwo panując nad emocjami.
- Biegniemy - rzuca ksiądz.
Ruszam za nim. Nie mam już prawie siły. Wbiegałam się po magazynie, ale myśl o tym, że w każdej chwili może nas dogonić tamten człowiek przeraża mnie.
- Tutaj - krzyczy Tomás.
Wbiegamy w jakąś wąską uliczkę i chowamy się za śmietnikami. Staram się oddychać najciszej jak mogę, ale ciężko mi to zrobić, gdy ledwo łapię oddech.
- Nie lepiej... byłoby... dalej... uciekać? - mówię dysząc.
- Zadzwoniłem na policję. Powinni zaraz tu być - odpowiada.
Biegliśmy taki kawał, a on mimo to nie ma zadyszki? Wow, kondycję to on ma całkiem niezłą.

- Chodźmy - zarządza ojciec Tomás gdy słychać radiowóz.
- A co jeśli oni tam są? Jeśli tylko na nas czekają?
- Już nic złego się nie stanie - zapewnia mnie. - Ufasz mi? - pyta patrząc mi w oczy.
- Tak - odpowiadam i wstaję z ziemi.
Powoli kierujemy się w stronę magazynu. Ksiądz ma rację. Policja już tam jest i właśnie rozmawia z tamtymi nastolatkami i mężczyzną. Czuję nagłą ulgę. Już nic mi nie grozi. Mimo to, wolimy tam nie podchodzić. Idziemy z powrotem do samochodu ojca, aby on mógł na spokojnie ocenić szkody.
- Nie ma opcji, żebyśmy wrócili tym do klasztoru, prawda?
- Nie - mówi wpatrując się pod maskę auta. - Wszystko porozcinane.
- Przepraszam - rzucam, a on na mnie zerka. - To wszystko przeze mnie. Okradli i zniszczyli księdzu samochód. No i jeszcze naraziłam księdza na niebezpieczeństwo. Bóg mi tego nie wybaczy.
- Wybaczy - zapewnia podchodząc do mnie. - Ja ci wybaczam. A jeśli ja ci wybaczam, to Bóg tym bardziej.
- Dziękuję.
- Mogę o coś zapytać?
- Oczywiście.
- Dlaczego umówiłaś się z kimś w takim miejscu? I dlaczego jesteś w zwykłych ubraniach?
- Nie mogę księdzu powiedzieć.
- Powiedziałaś, że mi ufasz.
- Bo ufam, ale... - milknę na moment. - Umówiłam się z moim chłopakiem. Byłym chłopakiem. Biedak, do tej pory nie może pogodzić się z tym, że zostawiłam go dla zakonu. Nie chciałam, żeby ktokolwiek widział naszą scenę, dlatego wolałam spotkać się tutaj.
- Nie łatwiej by było, gdybyś pokazała mu się w habicie?
- Nie chciałam go ranić - oznajmiam. - Co robimy z samochodem?
- Zadzwonię po pomoc drogową - mówi wyciągając telefon z kieszeni.

- Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus - modlę się.
- Święta Maryjo, Matko Boża... - słyszę, że dołącza do mnie ojciec Tomás - ... módl się za nami grzesznymi, teraz i w godzinę śmierci naszej.
- Amen - mówimy razem wpatrzeni w ołtarz.
- Nie spodziewałam się księdza tutaj - rzucam.
- Przed chwilą przyjechałem. Za pół godziny zaczyna się msza i jestem po to, żeby ją odprawić.
- A ojciec Fortunato? Co z nim? - pytam.
- Ma problemy zdrowotne.
- Czy to coś poważnego? - dopytuję.
- Za wesoło nie jest - odpowiada. - Biskup szuka dla was nowego proboszcza. Jak na razie jednak nie może nikogo znaleźć.
Robi mi się żal ojca Fortunato. Co prawda, nie był jakimś wzorowym przykładem dobrego księdza, ale mimo to nigdy nie życzyłabym mu choroby. Skoro przestał się pokazywać w parafii to naprawdę musi być z nim źle.
- A ksiądz? Dlaczego ksiądz nie mógłby się zgłosić? - mówię nim zdążę to przemyśleć.
Taki już mam nawyk. Czasami przydałoby się, żebym ugryzła się w język zanim coś powiem.
- Myślałem o tym, ale niestety nie mogę.
- Dlaczego? Przecież i tak wszystkie obowiązki ojca Fortunato przypadły księdzu.
- Ale to tylko na chwilę. Po za tym, pewnie niedługo wyjadę i ponownie trzeba będzie szukać zastępstwa.
Wyjedzie? Czy on właśnie powiedział, że niedługo wyjedzie? Boże, żebym się przesłyszała.
- Ma ksiądz zamiar opuścić miasto?
- Taki jest mój los. Jestem jednym z tych księży, którzy nie zostają zbyt długo w jednym miejscu.
- No właśnie. A gdyby ksiądz zgodził się zastępować ojca Fortunato zostałby ksiądz tutaj na dłużej.
- To nie ma sensu Esperanzo.
- Jak nie ma sensu? Przecież to co mówię ma sens.
- Naprawdę nie ma.
- Dlaczego? Mówię całkiem sensownie. Jestem tego świadoma jak nigdy.
- Bo... - milczy przez chwilę. - Niedługo wyjeżdżam. I nie chyba. Na pewno. Wyjeżdżam, aby być księdzem w innej parafii.
- Nie w Buenos Aires? - pytam.
- Nie.
Dlaczego? Dlaczego to musi się tak skończyć? Lubię go. Bardzo go lubię. Gdy jesteśmy razem mam wrażenie, że pomiędzy nami jest niebywała więź. Uratował mi dzisiaj życie. Gdyby nie było go wtedy przy mnie, kto wie gdzie bym teraz była... A jednak los chce, abyśmy zostali rozdzieleni.
Nieśmiało zerkam mu w oczy i widzę, że on również na mnie patrzy. Wydaje mi się, że chce, żebym coś powiedziała, lecz ja nie za bardzo wiem co.
- Powiesz mi, po co tak naprawdę byłaś dzisiaj w magazynie? - prosi.
- Już księdzu mówiłam...
- Kłamałaś. A czy powiesz mi, jeśli oznajmię ci, że bardzo się o ciebie martwiłem?
Martwił się o mnie? Naprawdę? Chciałabym mu powiedzieć, ale nie mogę. Mimo to, chcę mu to jakoś sensownie wytłumaczyć. Już zbieram się w sobie, aby cokolwiek powiedzieć, gdy nagle ktoś nam przerywa.
- O, tutaj ksiądz jest - mówi, wchodząc do kaplicy, siostra Carmela. - Zaraz msza. Wszystko ma ksiądz już naszykowane w zakrystii.
- Tak, już idę. Dziękuję - odpowiada wychodząc z ławki.
Patrzę z powrotem w stronę ołtarza i wracam do modlitwy. Jednak ledwo udaje mi się ją rozpocząć, gdy ponownie słyszę głos ojca Tomasa.
- Esperanzo... - wymawia moje imię ze smutkiem w głosie.
Podnoszę wzrok i zerkam na niego. Do kościoła wchodzą wierni, którzy przyszli na mszę. Tomás przez krótką chwilę patrzy na mnie, po czym odwraca się i idzie przygotować się na nabożeństwo.

Hej! I jak rozdział? Mam nadzieję, że się podobał. Myślę, że poza faktem, iż ojciec Tomás wyjeżdża, to można powiedzieć, że nie był najgorszy ;).

Do następnego ♥

2 komentarze: